Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 298725.50 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.71 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

Ekskurs w Łódzkie 2/2. Oława-Zduńska Wola

Sobota, 16 kwietnia 2016 · dodano: 17.04.2016 | Komentarze 0

W końcu udało mi się w tym roku po raz pierwszy wyruszyć w dwudniową trasę. Wcześniej raz przeszkodziły humory aury, raz nadmierne imprezowanie w przeddzień wyjazdu. Na początku tygodnia kupiłem bilet kolejowy na spodziewanej mojej trasie powrotnej ze Zduńskiej Woli. Zatem klamka zapadła. Z uwagą śledziłem pogodę. Najpierw prognozowano na piątek i sobotę ciepłe i słoneczne dni. Im bliżej wyjazdu, tym wyglądało to bardziej kiepsko. Nie chciałem tracić dnia urlopu, zatem postanowiłem, ze początek mojego wyjazdu nastąpi w piątek po pracy. Rano w piątek objuczony małym plecaczkiem, w którym zmieściłem wszystkie potrzebne dla mnie rzeczy, wyruszyłem do pracy. Z przyjemnością zauważyłem, że o godzinie mojego wyjazdu jest już prawie widno, ale mimo to wziąłem przednie oświetlenie w postaci lampki czołowej. Do pracy przybyłem przed czasem, ale do jakichś rekordów z zeszłego roku (dojazd mocno poniżej godziny) brakują jeszcze całe lata świetlne. Powoli widać jednak wzrost formy. Z pracy zwolniłem się godzinę wcześniej, czyli o czternastej. Wszystkie moje strony z prognozami pogody wieściły popołudniowe opady deszczu. Celem mojej jazdy była Oława, położona około 100 km od Wałbrzycha. Chciałem przy okazji zaliczyć dwie „dziewicze” miejscowości, co wiązało się z lekkim nadłożeniem drogi. Gdy wyjeżdżałem, owszem chmurzyło się, ale było ciepło i sucho. Dobroć natury skończyła się, gdy na moim liczniku pokazał się dystans 60 km. Najpierw nieśmiałe krople spadały z chmur, jakby chcąc przekonać się, czy wolno im więcej. Potem rozzuchwalone zaczęły grubnąć, by w końcu w zupełnym szale walić na umęczony wilgocią świat. Po jakimś czasie byłem kompletnie przemoczony. No ale do celu było coraz bliżej. Gdy tak moczyło mnie deszczysko zastanawiałem się czy jednak nie odpuścić sobie tych „dziewiczych” miejscowości. Pierwszą z nich była mikroskopijna wieś Chwatnica. Wiedzie do niej ślepa droga, przecinająca autostradę A4 pięknym wiaduktem. Na street view jakoś nie mogłem dopatrzyć się czy droga jest asfaltowa czy szutrowa. Miałem w pamięci swój zeszłoroczny szpurt do osady Kurowskie Chałupy, położonej w podobny sposób. Wtedy puściłem się w namokniętą gruntową drogę, czego efektem było kompletne umorusanie siebie oraz co gorsza zabłocenie całego roweru. Postanowiłem zatem, że jeśli będzie asfalt to jadę, jeśli błocko, to sobie odpuszczam. Gdy dojechałem do drogowskazu „Chwastnica 2 km”, droga okazała się jak najbardziej asfaltowa. Zatem jazda. Na chwilkę deszcz zrzedł, a mnie głupiemu wydawało się, że może zupełnie się wyłączy. Po zaliczeniu Chwastnicy (dwa domki na krzyż plus zadziwiająco duży plac zabaw dla dzieci), znowu powróciłem na wojewódzką drogę Środa Śl.-Oława. Była dość mocno eksploatowana przez ciężarówki, które pchały się na autostradę. Jechało się niezbyt przyjemnie, bo gdy mijał mnie taki spalinowy potwór, to miałem wrażenie, że funduje mi dodatkowy prysznic. Drugą „dziewiczą” miejscowością na mojej trasie były Zabardowice. Zapamiętam je dobrze, bo w samej miejscowości oraz może kilometr za nią ciągnie się sakramencki wybity bruk. Na złość deszcz jeszcze bardziej mnie zaatakował. Podskakiwałem na wybojach nic prawie nie widząc, bo woda zalewała mi okulary. Tak to Zabardowice broniły swego „dziewictwa”. No ale nieskutecznie. Nagrodą dla mnie było zobaczenie w niedługim czasie tablicy „Oława”. Wjeżdżałem do niej od strony zachodniej i okazało się, że miasto nawet posiada swoją powierzchnię. Zawsze do tej pory śmigałem przez Oławę oby do mostu na Odrze i szło mi to całkiem szybko. Tym razem też musiałem sforsować tę rzekę, bo nocleg miałem na drugim brzegu, już na samym końcu miasta. Miejscem mego lokum były pokoje gościnne „Neptun”. Wcześniej telefonicznie zarezerwowałem sobie tam nocleg. Przybytek okazał się schludny i sympatyczny. Sprężyłem się i po zameldowaniu się pensjonacie, w przemoczonych do suchej nitki ciuchach, tym razem pieszo, ponownie przeszedłem most na Odrze, by zaopatrzyć się w sklepie w spożywcze produkty – na kolację i śniadanie następnego dnia. W pokoju z lubością zdjąłem ciężki przyodziewek. Wszystko porozwieszałem po meblach, by wyschło. Najgorzej było z butami, wiedziałem bowiem z doświadczenia, że przez jedną noc raczej nie uda się z nich wyplenić wilgoci. Bez przekonania odkręciłem grzejniki – w pokoju i łazience. I oto stał się cud! Grzejniki zaczęły emitować ciepło. W kwietniu raczej wszyscy odłączają ogrzewanie, zwłaszcza w takich miejscach noclegowych. Ubranie, buty i plecak poupychałem zatem na grzejnikach. Gorący prysznic i herbata zrobiły swoje. Sen przyszedł nie wiedzieć kiedy.
Rano pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było sprawdzenie stanu nieba. Były na nim granatowe chmury, ale prześwitywało też błękitne sklepienie. Nie padało. Wszystko mi pięknie wyschło, tylko było, jakby tu rzec, mocno zanieczyszczone. Bez marudzenia i przeciągania struny wyszykowałem się do jazdy. Zjadłem śniadanie, spakowałem do plecaka swój bagaż. Rower pokryty był piaskiem. Na czyszczenie ani nie miałem czasu, ani środków do tego. Skutkiem tego było żałosne rzężenie napędu, które towarzyszyło mi przez cały dzień. Pierwsze kilometry szły mi jakoś opornie. Zastanawiałem się nawet, czy to nie jakieś choróbko podstępnie zaczyna wyniszczać mi organizm. Przecież poprzedniego dnia przemokłem dokumentnie i zmarzłem też przy tym nielicho. Trasa była płaska, wiatr nie przeszkadzał, deszczu też nie było. A ja się jednak męczyłem. Po minięciu Namysłowa, dostałem niespodziewanie werwy. Kręciłem z większą lekkością. Niebo było podzielone na dwie części. Północna, którą miałem przed sobą, była błękitna, z tyłu, na południu, kłębiły się ponure chmurzyska. Uciekałem zatem niepogodzie. Wielkich szans nie miałem, w okolicach Wieruszowa, dopadły mnie opady. Były jednak mało intensywne i wielkiej krzywdy mi nie zrobiły. Trasa moja wiodła aż przez cztery województwa: dolnośląskie, opolskie, wielkopolskie i łódzkie. Jechałem bocznymi drogami, których stan w większości nie jest idealny (eufemizm). Raz jechałem drogą, która kiedyś była ruchliwą krajówką Wrocław-Warszawa. Teraz jest bez kategorii, ale ma za to przydatne dla rowerzystów pasy awaryjne. Do Warty też parę kilometrów mknąłem krajówką, ale ruch był minimalny. W miarę przybywania kilometrów uświadomiłem sobie, że moja pierwotnie założona trasa jest w rzeczywistości dłuższa niż wynikałoby to z moich obliczeń. Znalazłem się w lekkim niedoczasie. Pociąg w Zduńskiej Woli nie poczeka. Przeanalizowałem trasę i udało mi się znaleźć wariant alternatywny, krótszy, ale umożliwiający zaliczenie trzech nowych gmin. Zrezygnowałem też z normalnego knajpiarskiego obiadu na rzecz suchego prowiantu. Na około 160 kilometrze znowu dopadł mnie jakiś kryzys. Kiedyś tego nie miałem, no ale lata lecą. Na ostatnich kilometrach znowu dostałem szwungu. Jechało mi się bez wysiłku, nawet łańcuch przestał zgrzytać. Gdy stanąłem na dworcu w Zduńskiej Woli, do odjazdu pociągu zostało 20 minut. Na liczniku pokazała się liczba 199,2 km. A więc puściłem się na małą rundkę, by dokręcić do tych dwóch paczek.
W pociągu było miło i ciepło. Po trzech godzinach jazdy dotarłem do Wrocławia. Na przesiadkę nie miałem za dużo czasu, a więc nie kupiłem biletu w kasie, tylko od razu wtarabaniłem się do szynobusu. Szkoda że nie można kupować jednego biletu na Intercity i koleje lokalne… Konduktorka nawet nie wzięła ode mnie opłaty za wystawienie biletu. Nie wyglądałem chyba zbyt dobrze, cały umorusany jak nieboskie stworzenie. W Jaworzynie Śl. czekała mnie kolejna przesiadka. Półtorej godziny czekania lekko mnie zniesmaczyło. Do domu miałem 11 kilometrów. Jak ja nie lubię jeździć po ciemku! Jednak perspektywa tkwienia na dworcu aż prawie do północy podziałała na mnie mobilizująco. Założyłem lampkę czołową, z tyłu włączyłem mrugające światełko i w drogę. Jechało się nawet dobrze. Samochody mijały mnie sporym łukiem. Nawierzchnia ukazywała się w kręgu wątłego światła. Kierowcy grzecznie na mój widok wyłączali długie światła. Sielanka. W domu byłem nieco po jedenastej… Wyjazd zaliczam do udanych, choć, gdy w piątek tłukłem się na bruku w strumieniach deszczu miałem na tę sprawę nieco inny pogląd. Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia: czy to jest mokre rowerowe siodełko, czy ciepły fotelik…
Trasa:
OŁAWA-Stary Górnik-Janików-Biskupice Oławskie-(woj. opolskie)- Brzozowiec-Mikowice-Przeczów-Niwki-Smarchowice Śl.-Namysłów-Objazda-Kowalowice-Głuszyna-(woj. wielkopolskie)- Drożki-Nowa Wieś Książęca-Żurawiniec-Łęka Mroczeńska-Mroczeń-Joanka-Słupia pod Kępnem-Jankowy-Donaborów-Świba-(woj. łódzkie)- Kuźnica Skakawska-Wieruszów-Polesie-Osowa-Niwiska-Galewice-Dąbrówka-Ostrówek-Gąszcze-Ostrówek-Przybyłów-Leliwa-Górka Klonowska-Klonowa-Sowizdrzały-Godynice-Zadębieniec-Szczesie-Zwierzyniec-Chajew-Kolonia-Chajew-Bukowiec-Kliczków Mały-Kliczków-Kolonia-Kliczków Wielki-Rowy-Tworkowizna-Charłupia Wielka-Rakowice-Smardzew-Kościerzyn-Baszków-Bartochów-Małków-Duszniki-Warta-Włyń-Rossoszyca-Borek Lipiński-Boczki Stare-Babiniec-Zamłynie-Annopole Stare-Wiktorów-Annopole Nowe-Izabelów-Czechy-ZDUŃSKA WOLA
(wliczono Jaworzyna Śl.-Nowy Jaworów-Stary Jaworów-Świdnica, 11 km).





Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!