Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 298725.50 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.71 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

Łódzkie ostatki. Dzień 3/3. Brzeziny-Skierniewice

Niedziela, 26 czerwca 2022 · dodano: 26.06.2022 | Komentarze 3

Łódzkie zrobione. Z bolącym kolanem. Dalej towarzyszyli mi Darek i Rafał.
Opis całości niebawem. 

Zaliczanie gmin na rowerze dotknęło niejednego cyklistę. Przypadłość ta podobna jest do swoistej lekkiej choroby psychicznej, bo człowiek zamiast drzeć na wprost, krąży dookoła jak pies za swoim ogonem. Na mnie też to padło. Od jakiegoś czasu zaliczam te gminy. Dużą frajdę sprawia przy tym planowanie trasy. Ułożyć plan przejazdu tak, by wjechać do ich jak największej liczby, a zwłaszcza, by nie pozostawić jakiejś jednej samotnej niezdobytej, bo wtedy specjalnie trzeba znowu po nią wyruszyć.

Do tej pory przejechałem przez wszystkie gminy w siedmiu województwach: dolnośląskim, opolskim, lubuskim, zachodniopomorskim, wielkopolskim, podlaskim i warmińsko-mazurskim. Powoli kompletuję pozostałe obszary. Teraz padło na Łódzkie. Niewiele gmin tam mi pozostawało, ale były rozrzucone jak rodzynki w cieście. Siadłem zatem do komputera i wytyczyłem sobie trasę, by je wreszcie zrobić z tym porządek. Efekt był ciekawy. Wyszły zawijasy zupełnie podobne do świńskich ogonków. No trudno, trzeba jechać.

Wymyśliłem jazdę na trzy dni – przedłużony weekend od piątku do niedzieli. Już wcześniej umówiłem się z moim kolegą Darkiem, że będzie mi towarzyszył w dwa ostatnie dni. Pochodzi on z tych okolic i z chęcią chciał odwiedzić stare śmieci. Mieszka teraz w Warszawie i pod Łódź rowerem się raczej teraz nie wybiera. Darek wziął się też za szukanie innych chętnych do tej eskapady. W końcu, po różnych zmianach i przetasowaniach w planowanym składzie, zadeklarował się Rafał. To kolega Darka ze szkoły średniej, mieszka w Łodzi i dał się skusić. Rafał to rowerowy „paker”, przynajmniej tak opisywał go Darek, bo ja wcześniej nigdy z nim nie jeździłem.

Ogólnie mój plan zakładał nocny przejazd pociągami na trasie Wałbrzych-Bydgoszcz, piątkową samotną jazdę do Kutna, gdzie wszyscy mieliśmy się spotkać, no i dalej wspólną wędrówkę do Brzezin (w sobotę) i dalej do Skierniewic (w niedzielę). Założenia te – z pewnym mozołem i przeciwnościami losu – zostały zrealizowane. Jako człowiek zapobiegliwy znacznie wcześniej kupiłem bilety kolejowe oraz zarezerwowałem noclegi. Nawet Darek, który wszystko przeważnie robi na ostatni moment, też pochwalił mi się, że nabył bilet na popołudniowy ekspres Warszawa-Kutno. Rafał miał do Kutna dojechać rowerem ze swojej Łodzi. Po sprawdzeniu pogody miałem mieszane uczucia. W piątek zapowiadano słońce, ale przeciwny dla mnie wiatr na całej mojej trasie. Człowiek zawsze liczy, że może będzie lepiej, dlatego jakoś strasznie się tym nie stresowałem.

Nocny przejazd do Bydgoszczy z przesiadką we Wrocławiu był nad wyraz męczący. Za młodu jakoś nie patrzyłem na takie przeszkody, teraz już niestety lekko to doskwiera. W pociągu coś tam niby pospałem, ale był to raczej męczący kataleptyczny letarg niż krzepiąca drzemka. Miałem w telefonie nastawiony budzik, ale ocknąłem się przed jego sygnałem do pobudki. Było po czwartej. Za oknem wagonu była postępująca jasność. Na peronie w Bydgoszczy stanąłem lekko zdezorientowany. Przezwyciężałem chęć do snu. Było zimno, ubrałem się więc w cienką kurtkę i dalejże w drogę. Na postoju taksówek spytałem jeszcze o swój kierunek na Solec Kujawski. Kierowca chętnie wytłumaczył mi, gdzie mam poczłapać. Bydgoszcz to spore miasto, mnóstwo dróg, budynków, linii tramwajowych, które trzeba sforsować. Praktycznie musiałem całe je przemierzyć. O tak wczesnej porze ruch był minimalny. Na wszelki wypadek włączyłem sobie tylne światełko, bo przecież za kierownicą aut mogli być też mocno senni kierowcy. Wyjazd z miasta poszedł mi całkiem sprawnie, może ze trzy razy stanąłem potwierdzając swoją trajektorię. Powoli wielkomiejski charakter przecinanych okolic ustąpił na rzecz widoków podmiejskich, potem jakby wiejskich, wreszcie stanąłem przy tabliczce wieszczącej, że Bydgoszcz mam za sobą. Licznik wskazał 15 kilometrów.

Dzień się ładnie rozwinął, wyszło zdrowe słońce, a wiatru przeciwnego jakoś nie było. Zdjąłem kurtkę i upchnąłem ja do plecaczka. Od tej pory już nie była mi potrzebna. Do Łódzkiego wjeżdżałem od strony Kujaw. Tutaj też miałem parę gmin do zdobycia. Za Solcem Kujawskim parę kilometrów jechałem spokojnym leśnym odcinkiem. Sielanka skończyła się, gdy wbiłem się na krajową Dziesiątkę. Mimo porannej pory w obie strony waliły nią całe tabuny ciężarówek. Droga nie miała pobocza, tylko czasem jej obrzeże było wykończone niechlujną warstwą pofałdowanego asfaltu. Sprawdziłem dystans, który musiałem przejechać w tym nad wyraz niesympatycznym towarzystwie. Wyszło około 15 kilometrów. Cóż było robić, Roddos nie pisnął, uderzył w pedał i zęby zacisnął. Była to swoista walka o przetrwanie. Ze trzy razy musiałem uciekać na pobocze, bo z dwóch stron naraz waliły wielkie maszyny, a kilka razy, kiedy nie uciekłem, poczułem ich wręcz metaliczny posmak i gorący spalinowy wyziew na swoim lewym barku. Z ulgą dotarłem do swojego zjazdu ku Nieszawce Wielkiej. Otarłem pot z czoła i pomyślałem, że jeszcze pożyję.

Kolejny odcinek inną krajówką miał być krótki. Po pięciu kilometrach był z niej zjazd ku leśnym ostępom. Trochę zaniepokoił mnie dziwny napis tuż przed moim skrętem „droga DW 250 zamknięta w godzinach 7-17”. To właśnie była moja planowana trasa. Ale w jakichś godzinach zamknięta? Dlaczego w godzinach? Ki czort? Zgodnie ze swoim obyczajem zignorowałem ten zakaz i tam pociągnąłem. Tajemnica wydała się po kilometrze. Oto dotarłem do szlabanu, za którym przechadzał się pan wojskowy. Poinformował mnie, że zaraz zacznie się strzelanie artyleryjskie, bo jestem na terenie poligonu. Żeby droga wojewódzka przecinała poligon? Tego się nie spodziewałem. Cóż, tym razem pewnie nie uszedłbym z życiem. Zresztą pan wojskowy grzecznie, ale stanowczo wybił mi z głowy jakiekolwiek negocjacje w sprawie umożliwienia przejazdu przez te niebezpieczne obszary. Do piętnastej nie miałem zamiaru czekać, a więc szybko sprawdziłem sensowny objazd. Wychodziło kilkanaście kilometrów dodatkowo. Wróciłem zatem na swoją krajówkę i pokręciłem nią bez zbytniego entuzjazmu. Morzył mnie sen. Gdy dojechałem do stacji benzynowej, bez wahania przystanąłem przy niej i zafundowałem sobie dużą porcję mocnej kawy. Napój okazał się zbawczy. Oczy mi się otworzyły, krew zaczęła szybciej krążyć, dostałem nowych sił. Po zjechaniu z krajówki, przecinałem swoje ulubione wiejskie trasy. Wąskie drogi były tak urocze i milutkie, że wcale nie przeszkadzał mi ich kiepski stan, dziury i wyrwy w asfalcie. Nawet nie zmartwił mnie również krótki odcinek gruntowy, który musiałem pokonać. Zwykle na takie szutrówki klnę i złorzeczę, ale tym razem przywitałem go z uśmiechem.

Do Ciechocinka dojechałem w towarzystwie kierowcy-psychopaty. Po drugiej stronie mojej drogi była ścieżka rowerowa, a właściwie zrównany z nią kiepski chodnik. Zgodnie z regułami zasad ruchu drogowego zignorowałem ją i posuwałem się normalnie szosą. W pewnym momencie zrównał się ze mną samochód, otworzyło się okno i gość z środka coś tam zabulgotał. Domyśliłem się, że chodzi mu o to, żebym jednak jechał ścieżką. Nie przejąłem się tym i kręciłem spokojnie dalej. On po kilkuset metrach stanął na poboczu, wyszedł z samochodu i próbował mnie jakoś obłapić w trakcie mojej jazdy. Wyminąłem go z uśmiechem. Facet miał posturę młodego byczka i liczne tatuaże. Poza tym nie chodził w mojej wadze, dlatego wolałem uniknąć konfrontacji bokserskiej. Psychol wsiadł do samochodu, znowu mnie wyprzedził trąbiąc w niebogłosy i po chwili zatrzymał się ponownie. Ja też stanąłem i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Dzieliło nas może z dwieście metrów. W końcu drąc się i wygrażając piąchą dał za wygraną i pojechał w swój smutny psychopatyczny świat. W Ciechocinku pierwotnie chciałem odwiedzić tężnie, ale zorientowałem się, że musiałbym zrobić dodatkowy kawałek. Jakoś mi się nie chciało, poza tym obiekty te kiedyś już widziałem i nie pragnąłem ponownego z nimi kontaktu. Za miastem pokonałem jeden z dwóch wyraźniejszych podjazdów na trasie, do gminnej wsi Raciążek. Serpentyny o długości może 300-400 m wydźwignęły mnie nieco do góry. Dzień stawał się gorący i parny, a dodatkowo zaczęły się sprawdzać prognozy o przeciwnym wietrze. Od tego momentu zmagałem się z podmuchami, które momentami stawały się bardzo energetyczne. W plecaku wiozłem kanapkę uszykowaną jeszcze w domu. Zjadłem ją ze smakiem, żeby mieć też trochę energii na walkę z gorącymi masami powietrza. W Nieszawie zjechałem do Wisły. W pogodny dzień jej wody były uroczo błękitne. Stanąłem przy nabrzeżu promowym. Łódź akurat odpływała, a rzeczny-grzeczny marynarz ruchem ręki spytał mnie, czy mam zamiar się przeprawiać. Takim samym gestem odpowiedziałem, ze nie i pomachałem przyjaźnie. Przy królowej polskich rzek posiedziałem chwilkę. Wpatrywałem się w jej tonie i cieszyłem oczy ładnym widokiem. Aby wrócić na swoją poprzednią drogę musiałem wspiąć się nieco, zaliczając drugi i ostatni mini-podjazd podczas mej piątkowej jazdy. Do mojej kolekcji dołączyłem kolejne kujawskie gminy: Waganiec i Lubanie.

Na liczniku pyknęła setka, w Krakowie hejnalista z wieży Kościoła Mariackiego obwieścił, że nastało południe, a mnie lekko zmogło. Pokręciłem jeszcze paręset metrów wypatrując dobrego miejsca na leże. Faktycznie po chwili przy spokojnej drodze napatoczyło się rozłożyste drzewo dające trochę cienia. Walnąłem się przy nim z ulgą. Pomyślałem, że warto się kapkę zdrzemnąć. Jako osoba przezorna nastawiłem sobie budzik. Przez krótką chwilę szukałem najwygodniejszej pozycji do spoczywania, a gdy ją znalazłem zapadłem w lekki sen. Słyszałem jednym uchem warkot przejeżdżających samochodów oraz szum liści nad głową, których ruch wymuszał silny wiatr. Dźwięki te nie przeszkadzały mi. Odpoczywałem. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że wariant z całonocną jazdą pociągiem i pokonywaniem na drugi dzień długiego dystansu już chyba nie jest dla mnie. Sjesta trwała dwie godziny. Mimo że raczej spałem niewiele, czułem się pokrzepiony. Do Brześcia Kujawskiego dotarłem wiejskimi drogami, które najbardziej lubię. Były mało uczęszczane, a przy tym ich nawierzchnia dawała znakomity komfort jazdy, bo nie miały dziur. W mieście postanowiłem wyszukać jakąś knajpę, bo czułem potrzebę wrzucenia dodatkowych kalorii do swego organizmu. Najpierw przystanąłem przy pizzerii, ale po obejrzeniu menu stwierdziłem, że to nie dla mnie. Oferowano tylko ogromne dania, których w żaden sposób nie dałbym rady zjeść. W drugim odwiedzonym lokalu było już lepiej. Zamówiłem zawiesisty żurek i lekkie bosko chłodne piwko. Czekając na jedzenie, przeanalizowałem swoją przyszłą trasę. Do Kutna miałem jeszcze kawałek, blisko 70 kilometrów. Obiad dodał mi otuchy i nowych sił do walki z wiatrem. Wyjeżdżając z Brześcia kątem oka zauważyłem, że moja droga była oznaczona jako zamknięta. Czyżby znowu poligon? Ruch samochodowy był podejrzanie mały. Przy drodze była niezła asfaltowa ścieżka rowerowa, a więc nią nie pogardziłem. Za każdym łukiem drogi spodziewałem się jakiejś przeszkody, która mogłaby zakończyć moją podróż i nakazać odwrót. Jednak bez takich niemiłych przygód dobrnąłem do Kruszyna, gdzie był mój skręt centralnie na południe. Dalej już przez Choceń, Chodecz i Lubień Kujawski, wdarłem się na obszar województwa łódzkiego.

Do Kutna dotarłem bocznymi drogami około godziny dziewiętnastej. W miarę szybko odnalazłem swoje miejsce noclegowe, hostel Soleil. Nastąpiła niezwykła koordynacja czasu dojazdu wszystkich uczestników wycieczki. Oto na miejscu był już Rafał, a Darek pojawił się po chwili. Przywitaliśmy się i ustaliliśmy plan na wieczór. Starsza sympatyczna pani zakwaterowała nas w pokoju. Zrobiliśmy zakupy w pobliskim sklepie, spożyli kolację, a potem na terenie ogródka przy hostelu pod wiatą zaczęliśmy ceremonię charakterystyczną dla trzech panów poza domem. Zachowaliśmy jednak umiar, bo na drugi dzień miał być dość długi dystans w upalnej pogodzie. Wyprowadziłem swój zeszycik wyjazdowy, odnotowując w nim trasę przejazdu oraz parametry jazdy. Nawet bez dokręcania wyszło mi ciut ponad 200 kilometrów. Do czegoś zatem przydał się ten objazd poligonu. Poza tym dzięki niemu niechcący zaliczyłem jeszcze jedną gminę: Gniewkowo. Niech żyją objazdy!

Poranek był słoneczny i gorący. W hostelu mieliśmy wykupione śniadanie. Dzień rozpoczęty dobrym posiłkiem wydaje się jaśniejszy i bardziej optymistyczny. Jedliśmy łapczywie, bo nie dręczyły nas efekty wspomnianej ceremonii, której oddaliśmy się poprzedniego wieczora. Na trasę wyruszyliśmy o wpół do dziesiątej. Już na początku pojechaliśmy inaczej niż zakładał plan. Zamiast bocznymi drogami, wbiliśmy się na krajówkę. Zresztą potem jeszcze kilka razy pomyliliśmy trasę. Brak oznaczeń przy drogach wymuszał praktycznie konieczność zatrzymywania się na każdym skrzyżowaniu i sprawdzania naszego kierunku jazdy. Jak już wspomniałem poruszaliśmy się po łukach, kluczyliśmy i zmienialiśmy kierunki jazdy. Wszystko po to, by wyłapać te niegrzeczne gminy, które do tej pory nie dały się ujarzmić. No ale to było później.

Na początku jazdy, bo w okolicach dziesiątego kilometra wydarzyła się przykra historia, która mocno zaważyła na dalszym przebiegu wycieczki. Jechałem na końcu i w pewnej chwili na pół sekundy spojrzałem na bok. Pech chciał, że moi koledzy wtedy dość ostro przyhamowali, bo postanowili sprawdzić nasz zjazd. Ja tego manewru nie zauważyłem i wbiłem się prosto w nich. Zdążyłem tylko instynktownie krzyknąć „uwaga!”, co dało im szansę na mały odskok na boki. Ja jednak zahaczyłem o rower Darka i wyrżnąłem jak długi na asfalt. Wstałem szybko i obmacałem ciało. Wydawało się całe. Obdarcia na dłoniach, łokciach i kolanach zaczęły krwawić i piec. Kości jednakże sprawiały wrażenie nienaruszonych. Chwilę odsapnąłem, posokę obtarłem papierem toaletowym i pomyślałem, że chyba można jechać dalej. Kolegom nic się nie stało. W takich sytuacjach istotne obrażenia objawiają się po jakimś czasie, kiedy przestanie działać adrenalina. Powoli ruszyliśmy. W najbliżej miejscowości kupiłem plastry i tanią wodę kolońską, by przepłukać nią rany. Obtarcia trochę pobolą, ale nie stało się nic strasznego, tak pomyślałem z ulgą. Niestety nie do końca miałem rację. Za dwa-trzy kilometry znowu musieliśmy przystanąć. Oto Rafał złapał gumę. Jechał na kolarzówce, a swój dobytek dźwigał w sakwie zmyślnie zamocowanej na tylnym bagażniku. Miał ze sobą wszelkie cuda rowerowe, w tym oczywiście zapasową dętkę oraz naboje ze sprężonym dwutlenkiem węgla. Fachowo wziął się za robotę, a ja stojąc na poboczu zacząłem czuć dziwne ciągnięcie w prawym kolanie. Nie był to ból, tylko specyficzne wrażenie obcości. Dokładnie zlustrowałem te okolice. Nic, żadnych obtarć lub napuchnięcia. Ale jednak coś ewidentnie było nie tak.

Po początkowej jeździe na północ, by zaliczyć gminę Strzelce, potem już generalnie kierowaliśmy się na południe, odbijając tylko na wschód i zachód jak zepsute wahadełko zegara. Najśmieszniejsze zmylenie drogi nastąpiło, gdy ja w pewnym momencie wypatrzyłem zjazd, który uznałem za nasz i zatrzymałem się przy nim, by to sprawdzić. Darłem się do kolegów, by przystanęli, ale gdzie tam, pruli dalej. No tak, to był ten zjazd. Ale Darka i Rafała już nie było. Jak się potem przyznali doszusowali do tabliczki „Kutno” i przy niej dopiero zorientowali się, że coś jest nie tak. Już z powrotem nie wracali do mnie, telefonicznie ustaliliśmy, gdzie się spotkamy.

W sobotę wiatr był dobry. Były odcinki z podmuchami w plecy, wtedy leciało się niezwykle przyjemnie, były fragmenty z wiatrem bocznym, a centralnie w twarz nie wiało. Nasz rowerowa praca odbywała się w systemie zmianowym: każdy ciągnął po pięć kilometrów, a potem schodził na tyły. Moje prawe kolano zaczęło pobolewać. Noga kręciła niby normalnie, ale czasem pojawiało się jakby szarpniecie. Szczególnie niemiły był moment, kiedy musiałem wypiąć stopę z pedału i skręcić w tym celu nogę. Jakoś tak się nauczyłem, że wypinam się tylko prawą nogą, a lewą nie umiem. Nawet jakoś próbowałem to robić zdrową kończyną, ale bezskutecznie. Na razie jednak trzymałem swoje zmiany. Co jakiś czas robiliśmy postoje, najczęściej pod sklepami, by uzupełnić zapasy napojów. Rafał w tym czasie pykał swoją elektroniczną fajeczkę. Jakoś to nie wpływało negatywnie na jego jazdę. Jako się rzekło, rowerowy paker. Jako duży plus trzeba mu zaliczyć, że ze sporym zrozumieniem podszedł do mojego lekkiego obłąkania z tymi gminami i bez marudzenia slalomem lawirował po Ziemi Łódzkiej. W Ozorkowie wypadał nam obiad. Darek zawsze wypatrzy jakąś knajpę, bo bez solidnego jadła nie ujedzie daleko. Aby było do rymu, w takim mieście można zjeść ozorek, ale my zadowoliliśmy się zwykłym schabowym. Było popołudnie, a świat oblewała fala gorąca. Po kolejnym zamieszaniu odnośnie dalszej trasy, za cel obraliśmy miasto Piątek, tym razem jeszcze raz kierując się ku północy. Jechało się szybko i sprawnie. Kolano ciągle się przypominało, ale zaciskałem zęby i goniłem w tempie kompanów. Rany i obtarcia zasklepiły się, ale mocno piekły. Ze smutkiem też przyjrzałem się swojej odzieży: koszulka przetarta z wystającymi frędzlami, a w rękawiczce dziura… W Piątku dociągnęliśmy pod pomnik geograficznego środka Polski. Była przy nim mała sesja fotograficzna, bo było to istotnie ciekawe miejsce.

Darek wcześniej już sugerował zmianę nakreślonej przeze mnie marszruty tak, by przejechać przez miejscowość Bratoszewice. Tutaj spędził swoje dzieciństwo i chciał przeciąć ją na rowerze. Nie miałem nic przeciwko, bo zmiana ta nie powodowała ominięcia żadnej gminy. Dotarliśmy tam jadąc długim odcinkiem drogą serwisową przy autostradzie A-1. W Bratoszewicach spędziliśmy trzy kwadranse. Z Rafałem pod sklepem raczyliśmy się chłodnym piwkiem, a Darek w tym czasie odwiedził groby rodzinne na miejscowym cmentarzu. Ja przypomniałem sobie miejscowość swoich dziecięcych wakacji, skąd pochodziła część mojej rodziny. No ale położona jest na Kielecczyźnie… Byłem tam na rowerze rok temu.

Celem końcowego odcinka sobotniej jazdy były Brzeziny. Mieliśmy tam zarezerwowany nocleg w czymś w rodzaju hostelu, o nazwie Greys. Ostatnie trzydzieści kilometrów przemierzyliśmy w dobrym tempie, po drodze było Głowno i Dmosin. Przed Brzezinami wpadliśmy na małe hopki. Tutaj Rafał pokazał nam, kto jest szefem. Bez trudu urwał się od nas i bez wysiłku szedł do góry. Mnie o dziwo kolano przestało boleć. Nawet zrodziła się we mnie nadzieja, że już było wszystko dobrze. Do Brzezin wjechaliśmy po dwudziestej. Szybko odnaleźliśmy swój azyl. Przy hostelu był sklep, a więc nie musieliśmy się za dużo szwendać po mieście, by nabyć produkty spożywcze. Tym razem zarówno na kolację, jak i na śniadanie. Wieczór upłynął nam przy lekkim alkoholu i snuciu rowerowych opowieści. Z Darkiem rozmawialiśmy o czekającym nas w sierpniu dłuższym zagranicznym wypadzie. Po latach niby-epidemii może wreszcie się uda, bo przecież bilety lotnicze już zakupione…

Niedziela budziła się z nieskazitelnym niebem. A ja obudziłem się z bolącym kolanem. Gdy nim nie ruszałem, było nieźle, ale gdy trochę noga drgnęła, mnie dotykał mocny dyskomfort. Nie był to wprawdzie ból przeszywający, ale zastanawiałem się nad sensem dalszej jazdy. Z jednej strony zostały mi tylko cztery niezaliczone łódzkie gminy i dystans w okolicach stu kilometrów. Szkoda byłoby odpuszczać! Z drugiej, ze zdrowiem nie ma co ryzykować. W końcu postanowiłem jednak spróbować. Darek zabrał się za szykowanie śniadania. Mieliśmy dziesięć jajek na trzy osoby no i inne przystawki. Na bogato. Mimo mojej przypadłości, apetyt mnie nie opuszczał. Największym żarłokiem okazał się wszakże Rafał, bo zmiótł swoją porcję jajecznicy z talerza, gdy ja miałem jeszcze z połowę. Rafał ciągle się zastanawiał, gdzie zakończyć naszą wspólną jazdę, namawialiśmy go, aby dociągnął z nami do Skierniewic i wrócił do Łodzi pociągiem. On jakoś nie wykazywał entuzjazmu do tego planu. Myślał nad wcześniejszym pożegnaniem się i rowerowym powrocie do domu. Coś tam przebąkiwał też o dojeździe do tych Skierniewic i ciągnięciu sporego dystansu w siodle. Podjęcie decyzji postanowił przesunąć do okolic południa.

Wyjechaliśmy nieco po dziewiątej. Pociągi powrotne były po siedemnastej. Wydawało się, że mieliśmy do dyspozycji mnóstwo czasu, ale z tą moją kontuzją mogło to różnie wyglądać. Już pierwsze ruchy korbą uświadomiły mi, że lekko nie będzie. Przy ruchach pchających pedał jakoś to jeszcze wyglądało, ale przy ciągnięciu ból się potęgował. Wypinanie buta przychodziło mi z trudem. W końcu praktycznie jechałem tylko lewą nogą, a prawa symulowała pracę. O jeździe na zmiany nie było mowy. Moi towarzysze wyrywali do przodu, a ja się za nimi wlokłem. Co parę kilometrów albo przystawali, albo wyraźnie zwalniali, a ja ich dochodziłem. Pokonanego dystansu powoli przybywało, bokiem nawet na moment wjechaliśmy do samej Łodzi. Mimo niedzieli odcinek Andrespol-Rokiciny był dość ruchliwy. Taki stan rzeczy zwiastował tubylec Rafał i się nie pomylił. Przy drodze była co prawda ścieżka rowerowa, ale my ją jechaliśmy tylko kawałek, przy czym Darek nawet na ten kawałek się nie zdecydował. Pod Łodzią nie było samochodowego psychopaty, a więc spokojnie brnęliśmy mijani przez auta.

W tych okolicach wszystkie drogi prowadzą do Koluszek, nie tylko te żelazne. Zatem i my tam zawitaliśmy. W centrum miasta był remont wiaduktu kolejowego, a na drugą stronę najkrótsza droga prowadziła przez dworzec. Być w Koluszkach i nie zaliczyć stacji?! Niemożliwe! Kolano odezwało się w dwójnasób przy przenoszeniu roweru po schodach pod peronami. W tym momencie jednak już wiedziałem, że dociągnę tą jedną nogą. Do Jeżowa jechaliśmy sympatyczną pustą drogą, dodatkowo popychała nas myśl, że zaplanowany tam był obiad. Darek jeszcze ubiegłego wieczoru na internecie wypatrzył tam pizzerię „Ognistą”. Okazało się, że wbrew nazwie można tam było zjeść również normalne dania. Zamówiliśmy mięsiwo z frytkami i surówkami. Porcje były ogromne, a cena niewygórowana. Po pochłonięciu połowy jedzenia miałem dość. O, dziwo Darek tez się poddał. Zwykle wylizuje talerz. Poprosiliśmy o pudełeczka na spakowanie reszty i upchnęliśmy je do plecaków. Przy obiedzie rozstrzygnęło się, że rozstaniemy się z Rafałem, który postanowił zawrócić już do domu. Wypiliśmy piwko na pożegnanie, przybiliśmy piątkę i obiecaliśmy sobie kolejną jazdę. Z Darkiem pokręciliśmy na północ, a Rafał pocisnął krajówką z powrotem na Brzeziny. Żeby nie blokować Darka, zaproponowałem mu, by jechał swoim tempem, a ja będę posuwał się za nim. Tak też zrobiliśmy.

Ostatni akord wycieczki zaprowadził nas do wsi Lipce Reymontowskie. Miejscowość tę rozsławioną epopeją naszego noblisty od dawna obiecywałem sobie odwiedzić. Może dlatego, że „Chłopów” uważam za jedną z najlepszych polskich powieści. No cóż, wieś raczej nie przypominała tej opisanej w książce. Nie ma co się dziwić, od tych czasów minęło grubo ponad sto lat. Zajechaliśmy do muzeum Reymonta, czegoś w rodzaju małego skansenu. Tam chwilę pozwiedzaliśmy i pstryknęliśmy kilka fotek. Do Skierniewic nie pojechaliśmy prosto, bowiem czekała ostatnia moja łódzka gmina, a mianowicie Głuchów. A więc kolejny świński zakręcony ogonek. Wdarliśmy się do niej na chwilę przecinając wioskę Borysław. Tutaj poczułem spełnienie, a myśl o dobrze wykonanym zadaniu na chwilę przytłumiła ból w kolanie. Skalkulowaliśmy trasę i wyszło, że w Skierniewicach nie będzie setki, bo zabraknie ze trzy kilometry. Nie lubię nie robić setek. Nawet z kulawą nogą. Na mapie wypatrzyłem naprawdę ostatni już malutki świński ogonek, rzec można nawet, że prosięcy. Darek popatrzył na mnie i na moją nogę z politowaniem, ale nie marudził, tylko poczłapał też na mikroobjazd przez Rzędków. Zakrętas ten wiódł lekko pod górę, no ale za to sama końcówka do Skierniewic była na zjeździe. Przez miasto przejechaliśmy sprawnie. Pod dworcem kolejowym byliśmy na czterdzieści minut przed odjazdem naszych pociągów. Tak jak witaliśmy się przybywszy na miejsce prawie o jednej porze, także i nasze pożegnanie było w pewnym sensie zsynchronizowane. Darek miał pociąg do Warszawy o 17:10, ja do Wrocławia o 17:11. Pod starym budynkiem dworca wytrąbiliśmy po dwa piwka na pożegnanie. Ja z pewnym rozrzewnieniem wpatrywałem się w jego mury. Przecież gdzieś tu w pobliżu próbował popełnić samobójstwo Stanisław Wokulski, główny bohater mojej drugiej ulubionej powieści.

Mój pociąg przyjechał punktualnie. Gdy już siedziałem na swoim miejscu, a rower wisiał na haku, poczułem i zmęczenie, i ulgę. Noga w stanie spoczynku nie bolała. Dokończyłem obiad z Jeżowa i pogrążyłem się w przyjemnej drzemce. We Wrocławiu był mały horror. Opóźnienie pociągu ciągle wzrastało, a wraz z nim malała szansa na złapanie kolejnego do Wałbrzycha. Widocznie ludzi z takim problemem było więcej i to zgłosili obsłudze pociągu, bo ogłoszono, że szynobus będzie na nas czekał. Do Wrocławia skład wjechał od jakiejś nieznanej mi strony. W końcu, gdy już stałem na peronie, okazało się, że jest jakaś awaria wyświetlaczy i diabli wiedzą, z której platformy odchodzi mój pociąg. Kulejąc i taszcząc rower pokonywałem kolejne schody, kolano znowu zaczęło doskwierać. No tak, szlag trafił! Pociąg stał na ostatnim szóstym oddalonym peronie. Szynobus był niewielki, a chętnych do podróży cała masa. Już był napchany do granic wytrzymałości, ale jakoś wbiłem się z rowerem. Całą drogą stałem w ekwilibrystycznej pozycji i dodatkowo musiałem trzymać rower. Ostatni kilometr z dworca Wałbrzych Miasto do domu pokonałem też kręcąc jedną nogą.

A więc kolejne województwo zaliczone! Łódzkie jak żywe stworzenie broniło mi przystępu do swoich ostatnich zakamarków. Najpierw dmuchało przeciwnym wiatrem (w porozumieniu z Kujawami), potem spowodowało moją kontuzję. Ale dobra nasza, udało się. Teraz czas rzucić okiem na inne obszary.

Jako epilog tej krótkiej historii opowiem o dalszych losach mego kolana. Otóż chyba idzie ku dobremu. Z dnia na dzień ból słabnie. Już prawie normalnie mogę chodzić, w tym pokonywać stopnie. Z roweru przez te parę dni profilaktycznie zrezygnowałem. Nie było z tym lekko, bo dusza rwała się do jeżdżenia. Chciałem spróbować jutro, czyli w czwartek, ale zapowiadają u mnie duże opady. A więc piątek?





Komentarze
eliza
| 18:02 niedziela, 3 lipca 2022 | linkuj w pewnym sensie zaliczam, chociaż nie tak metodycznie. Na blogu mam TAGI, a w ramach tagów zakładkę TU BYŁAM. I bardzo lubię jak mi tam miejsc nowych przybywa:)
RODDOS
| 19:32 sobota, 2 lipca 2022 | linkuj Rzeczywiście jazda niektórymi krajówkami jest biohazardem. Ostatnio słyszałem o kilku śmiertelnych wypadkach rowerzystów. Też na krajówkach. Co zrobić? Czasem oczy dookoła głowy nie wystarczą. Nawet jak ja uważam, a kierowca TIRa nie, to lipa.
No ale nie ma co marudzić. Jakoś to będzie.
Też zaliczasz gminy?
eliza
| 19:21 sobota, 2 lipca 2022 | linkuj Ha! Zaliczyłam i ja w ubiegłym tygodniu Gniewkowo:) Wspominanym przez Ciebie odcinkiem 10 jechałam rok temu w niedzielę przed 5 rano - też ruch był masakryczny (!!!) i skręt do Nieszawki powitałam z wielką ulgą:) Fajnie, że kolano lepiej:)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!