Info
Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 298725.50 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.71 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad4 - 0
- 2024, Październik10 - 0
- 2024, Wrzesień10 - 0
- 2024, Sierpień11 - 0
- 2024, Lipiec16 - 0
- 2024, Czerwiec12 - 0
- 2024, Maj14 - 0
- 2024, Kwiecień13 - 0
- 2024, Marzec11 - 0
- 2024, Luty6 - 0
- 2024, Styczeń2 - 0
- 2023, Grudzień5 - 0
- 2023, Listopad4 - 0
- 2023, Październik10 - 2
- 2023, Wrzesień15 - 11
- 2023, Sierpień13 - 4
- 2023, Lipiec15 - 0
- 2023, Czerwiec15 - 0
- 2023, Maj16 - 0
- 2023, Kwiecień10 - 0
- 2023, Marzec18 - 0
- 2023, Luty3 - 2
- 2023, Styczeń3 - 0
- 2022, Grudzień2 - 0
- 2022, Listopad4 - 0
- 2022, Październik10 - 0
- 2022, Wrzesień11 - 0
- 2022, Sierpień18 - 3
- 2022, Lipiec14 - 2
- 2022, Czerwiec14 - 5
- 2022, Maj14 - 2
- 2022, Kwiecień14 - 16
- 2022, Marzec10 - 8
- 2022, Luty6 - 0
- 2022, Styczeń4 - 0
- 2021, Grudzień3 - 0
- 2021, Listopad9 - 0
- 2021, Październik12 - 0
- 2021, Wrzesień13 - 0
- 2021, Sierpień13 - 0
- 2021, Lipiec16 - 0
- 2021, Czerwiec13 - 0
- 2021, Maj16 - 0
- 2021, Kwiecień7 - 0
- 2021, Marzec4 - 0
- 2021, Luty2 - 0
- 2021, Styczeń1 - 0
- 2020, Grudzień3 - 0
- 2020, Listopad7 - 5
- 2020, Październik11 - 0
- 2020, Wrzesień14 - 0
- 2020, Sierpień12 - 0
- 2020, Lipiec16 - 0
- 2020, Czerwiec13 - 2
- 2020, Maj16 - 9
- 2020, Kwiecień16 - 10
- 2020, Marzec12 - 3
- 2020, Luty5 - 2
- 2020, Styczeń4 - 0
- 2019, Grudzień5 - 5
- 2019, Listopad8 - 5
- 2019, Październik13 - 2
- 2019, Wrzesień14 - 4
- 2019, Sierpień15 - 1
- 2019, Lipiec13 - 0
- 2019, Czerwiec20 - 5
- 2019, Maj14 - 0
- 2019, Kwiecień15 - 0
- 2019, Marzec11 - 0
- 2019, Luty6 - 0
- 2019, Styczeń2 - 0
- 2018, Grudzień4 - 5
- 2018, Listopad7 - 2
- 2018, Październik11 - 2
- 2018, Wrzesień13 - 0
- 2018, Sierpień16 - 5
- 2018, Lipiec18 - 0
- 2018, Czerwiec14 - 4
- 2018, Maj16 - 0
- 2018, Kwiecień14 - 0
- 2018, Marzec6 - 2
- 2018, Luty3 - 2
- 2018, Styczeń4 - 0
- 2017, Grudzień3 - 0
- 2017, Listopad1 - 0
- 2017, Wrzesień9 - 10
- 2017, Sierpień18 - 0
- 2017, Lipiec16 - 0
- 2017, Czerwiec14 - 2
- 2017, Maj13 - 3
- 2017, Kwiecień9 - 2
- 2017, Marzec10 - 2
- 2017, Luty4 - 0
- 2017, Styczeń4 - 0
- 2016, Grudzień5 - 0
- 2016, Listopad4 - 0
- 2016, Październik14 - 0
- 2016, Wrzesień13 - 0
- 2016, Sierpień18 - 1
- 2016, Lipiec18 - 2
- 2016, Czerwiec13 - 6
- 2016, Maj18 - 5
- 2016, Kwiecień12 - 2
- 2016, Marzec7 - 0
- 2016, Luty5 - 0
- 2016, Styczeń2 - 0
- 2015, Grudzień6 - 0
- 2015, Listopad5 - 0
- 2015, Październik12 - 0
- 2015, Wrzesień13 - 0
- 2015, Sierpień19 - 0
- 2015, Lipiec15 - 0
- 2015, Czerwiec16 - 2
- 2015, Maj14 - 0
- 2015, Kwiecień17 - 2
- 2015, Marzec9 - 4
- 2015, Luty5 - 0
- 2015, Styczeń5 - 6
- 2014, Grudzień5 - 0
- 2014, Listopad5 - 0
- 2014, Październik13 - 0
- 2014, Wrzesień9 - 0
- 2014, Sierpień18 - 0
- 2014, Lipiec12 - 0
- 2014, Czerwiec12 - 0
- 2014, Maj16 - 0
- 2014, Kwiecień16 - 2
- 2014, Marzec8 - 0
- 2014, Luty5 - 3
- 2014, Styczeń6 - 4
- 2013, Grudzień4 - 0
- 2013, Listopad4 - 3
- 2013, Październik11 - 0
- 2013, Wrzesień11 - 2
- 2013, Sierpień11 - 6
- 2013, Lipiec14 - 10
- 2013, Czerwiec20 - 0
- 2013, Maj13 - 7
- 2013, Kwiecień12 - 2
- 2013, Marzec4 - 3
- 2013, Luty3 - 6
- 2012, Grudzień2 - 2
- 2012, Listopad4 - 2
- 2012, Październik10 - 7
- 2012, Wrzesień12 - 9
- 2012, Sierpień8 - 3
- 2012, Lipiec14 - 0
- 2012, Czerwiec19 - 0
- 2012, Maj14 - 0
- 2012, Kwiecień10 - 4
- 2012, Marzec10 - 0
- 2012, Luty2 - 0
- 2012, Styczeń2 - 5
- 2011, Grudzień3 - 0
- 2011, Listopad4 - 0
- 2011, Październik10 - 0
- 2011, Wrzesień12 - 0
- 2011, Sierpień6 - 0
- 2011, Lipiec12 - 0
- 2011, Czerwiec14 - 0
- 2011, Maj14 - 0
- 2011, Kwiecień11 - 0
- 2011, Marzec6 - 0
- 2011, Styczeń1 - 0
- 2010, Listopad1 - 0
- 2010, Październik3 - 0
- 2010, Wrzesień5 - 0
- 2010, Sierpień5 - 0
- 2010, Lipiec9 - 0
- 2010, Czerwiec11 - 0
- 2010, Maj11 - 0
- 2010, Kwiecień9 - 0
- 2010, Marzec10 - 0
- 2010, Luty2 - 0
- 2009, Listopad11 - 0
- 2009, Październik4 - 0
- 2009, Wrzesień7 - 0
- 2009, Sierpień10 - 0
- 2009, Lipiec7 - 0
- 2009, Czerwiec14 - 0
- 2009, Maj12 - 15
- 2009, Kwiecień13 - 13
- 2009, Marzec5 - 4
- 2009, Luty2 - 6
- 2009, Styczeń2 - 0
- 2008, Grudzień1 - 3
- 2008, Listopad12 - 7
- 2008, Październik5 - 8
- 2008, Wrzesień14 - 6
- 2008, Sierpień15 - 15
- 2008, Lipiec15 - 11
- 2008, Czerwiec17 - 24
- 2008, Maj18 - 34
- 2008, Kwiecień12 - 19
- 2008, Marzec10 - 19
- 2008, Luty5 - 6
- 2007, Grudzień1 - 4
- 2007, Październik8 - 0
- 2007, Wrzesień9 - 0
- 2007, Sierpień12 - 0
- 2007, Lipiec18 - 2
- 2007, Czerwiec11 - 0
- 2007, Maj15 - 0
- 2007, Kwiecień13 - 0
- 2007, Marzec8 - 0
- 2006, Wrzesień8 - 0
- 2006, Sierpień14 - 0
- 2006, Lipiec16 - 0
- 2006, Czerwiec13 - 0
- 2006, Maj15 - 2
- 2006, Kwiecień17 - 0
- 2006, Marzec4 - 0
- 2005, Wrzesień8 - 0
- 2005, Sierpień13 - 0
- 2005, Lipiec13 - 0
- 2005, Czerwiec13 - 0
- 2005, Maj13 - 0
- 2005, Kwiecień13 - 2
- 2005, Marzec7 - 0
- 2004, Wrzesień9 - 0
- 2004, Sierpień13 - 0
- 2004, Lipiec12 - 0
- 2004, Czerwiec11 - 0
- 2004, Maj14 - 0
- 2004, Kwiecień15 - 0
- 2004, Marzec5 - 0
- 2003, Październik1 - 0
- 2003, Wrzesień7 - 0
- 2003, Sierpień10 - 0
- 2003, Lipiec13 - 0
- 2003, Czerwiec12 - 0
- 2003, Maj14 - 0
- 2003, Kwiecień12 - 0
- 2003, Marzec2 - 0
- 2002, Październik1 - 0
- 2002, Wrzesień11 - 0
- 2002, Sierpień13 - 0
- 2002, Lipiec12 - 0
- 2002, Czerwiec10 - 0
- 2002, Maj13 - 0
- 2002, Kwiecień2 - 2
- DST 102.00km
- Czas 04:55
- VAVG 20.75km/h
- Sprzęt pożeracz kilometrów
- Aktywność Jazda na rowerze
Łódzkie ostatki. Dzień 3/3. Brzeziny-Skierniewice
Niedziela, 26 czerwca 2022 · dodano: 26.06.2022 | Komentarze 3
Łódzkie zrobione. Z bolącym kolanem. Dalej towarzyszyli mi Darek i Rafał.
Opis całości niebawem.
Zaliczanie
gmin na rowerze dotknęło niejednego cyklistę. Przypadłość ta podobna jest do
swoistej lekkiej choroby psychicznej, bo człowiek zamiast drzeć na wprost,
krąży dookoła jak pies za swoim ogonem. Na mnie też to padło. Od jakiegoś czasu
zaliczam te gminy. Dużą frajdę sprawia przy tym planowanie trasy. Ułożyć plan
przejazdu tak, by wjechać do ich jak największej liczby, a zwłaszcza, by nie
pozostawić jakiejś jednej samotnej niezdobytej, bo wtedy specjalnie trzeba
znowu po nią wyruszyć.
Do
tej pory przejechałem przez wszystkie gminy w siedmiu województwach:
dolnośląskim, opolskim, lubuskim, zachodniopomorskim, wielkopolskim, podlaskim
i warmińsko-mazurskim. Powoli kompletuję pozostałe obszary. Teraz padło na
Łódzkie. Niewiele gmin tam mi pozostawało, ale były rozrzucone jak rodzynki w
cieście. Siadłem zatem do komputera i wytyczyłem sobie trasę, by je wreszcie
zrobić z tym porządek. Efekt był ciekawy. Wyszły zawijasy zupełnie podobne do
świńskich ogonków. No trudno, trzeba jechać.
Wymyśliłem
jazdę na trzy dni – przedłużony weekend od piątku do niedzieli. Już wcześniej
umówiłem się z moim kolegą Darkiem, że będzie mi towarzyszył w dwa ostatnie
dni. Pochodzi on z tych okolic i z chęcią chciał odwiedzić stare śmieci. Mieszka
teraz w Warszawie i pod Łódź rowerem się raczej teraz nie wybiera. Darek wziął
się też za szukanie innych chętnych do tej eskapady. W końcu, po różnych
zmianach i przetasowaniach w planowanym składzie, zadeklarował się Rafał. To
kolega Darka ze szkoły średniej, mieszka w Łodzi i dał się skusić. Rafał to
rowerowy „paker”, przynajmniej tak opisywał go Darek, bo ja wcześniej nigdy z
nim nie jeździłem.
Ogólnie
mój plan zakładał nocny przejazd pociągami na trasie Wałbrzych-Bydgoszcz,
piątkową samotną jazdę do Kutna, gdzie wszyscy mieliśmy się spotkać, no i dalej
wspólną wędrówkę do Brzezin (w sobotę) i dalej do Skierniewic (w niedzielę). Założenia
te – z pewnym mozołem i przeciwnościami losu – zostały zrealizowane. Jako
człowiek zapobiegliwy znacznie wcześniej kupiłem bilety kolejowe oraz zarezerwowałem
noclegi. Nawet Darek, który wszystko przeważnie robi na ostatni moment, też
pochwalił mi się, że nabył bilet na popołudniowy ekspres Warszawa-Kutno. Rafał
miał do Kutna dojechać rowerem ze swojej Łodzi. Po sprawdzeniu pogody miałem
mieszane uczucia. W piątek zapowiadano słońce, ale przeciwny dla mnie wiatr na
całej mojej trasie. Człowiek zawsze liczy, że może będzie lepiej, dlatego jakoś
strasznie się tym nie stresowałem.
Nocny
przejazd do Bydgoszczy z przesiadką we Wrocławiu był nad wyraz męczący. Za
młodu jakoś nie patrzyłem na takie przeszkody, teraz już niestety lekko to
doskwiera. W pociągu coś tam niby pospałem, ale był to raczej męczący kataleptyczny
letarg niż krzepiąca drzemka. Miałem w telefonie nastawiony budzik, ale
ocknąłem się przed jego sygnałem do pobudki. Było po czwartej. Za oknem wagonu
była postępująca jasność. Na peronie w Bydgoszczy stanąłem lekko
zdezorientowany. Przezwyciężałem chęć do snu. Było zimno, ubrałem się więc w
cienką kurtkę i dalejże w drogę. Na postoju taksówek spytałem jeszcze o swój
kierunek na Solec Kujawski. Kierowca chętnie wytłumaczył mi, gdzie mam
poczłapać. Bydgoszcz to spore miasto, mnóstwo dróg, budynków, linii
tramwajowych, które trzeba sforsować. Praktycznie musiałem całe je przemierzyć.
O tak wczesnej porze ruch był minimalny. Na wszelki wypadek włączyłem sobie
tylne światełko, bo przecież za kierownicą aut mogli być też mocno senni
kierowcy. Wyjazd z miasta poszedł mi całkiem sprawnie, może ze trzy razy
stanąłem potwierdzając swoją trajektorię. Powoli wielkomiejski charakter
przecinanych okolic ustąpił na rzecz widoków podmiejskich, potem jakby
wiejskich, wreszcie stanąłem przy tabliczce wieszczącej, że Bydgoszcz mam za
sobą. Licznik wskazał 15 kilometrów.
Dzień
się ładnie rozwinął, wyszło zdrowe słońce, a wiatru przeciwnego jakoś nie było.
Zdjąłem kurtkę i upchnąłem ja do plecaczka. Od tej pory już nie była mi
potrzebna. Do Łódzkiego wjeżdżałem od strony Kujaw. Tutaj też miałem parę gmin
do zdobycia. Za Solcem Kujawskim parę kilometrów jechałem spokojnym leśnym
odcinkiem. Sielanka skończyła się, gdy wbiłem się na krajową Dziesiątkę. Mimo
porannej pory w obie strony waliły nią całe tabuny ciężarówek. Droga nie miała
pobocza, tylko czasem jej obrzeże było wykończone niechlujną warstwą
pofałdowanego asfaltu. Sprawdziłem dystans, który musiałem przejechać w tym nad
wyraz niesympatycznym towarzystwie. Wyszło około 15 kilometrów. Cóż było robić,
Roddos nie pisnął, uderzył w pedał i zęby zacisnął. Była to swoista walka o
przetrwanie. Ze trzy razy musiałem uciekać na pobocze, bo z dwóch stron naraz
waliły wielkie maszyny, a kilka razy, kiedy nie uciekłem, poczułem ich wręcz
metaliczny posmak i gorący spalinowy wyziew na swoim lewym barku. Z ulgą
dotarłem do swojego zjazdu ku Nieszawce Wielkiej. Otarłem pot z czoła i
pomyślałem, że jeszcze pożyję.
Kolejny
odcinek inną krajówką miał być krótki. Po pięciu kilometrach był z niej zjazd
ku leśnym ostępom. Trochę zaniepokoił mnie dziwny napis tuż przed moim skrętem
„droga DW 250 zamknięta w godzinach 7-17”. To właśnie była moja planowana
trasa. Ale w jakichś godzinach zamknięta? Dlaczego w godzinach? Ki czort? Zgodnie
ze swoim obyczajem zignorowałem ten zakaz i tam pociągnąłem. Tajemnica wydała
się po kilometrze. Oto dotarłem do szlabanu, za którym przechadzał się pan wojskowy.
Poinformował mnie, że zaraz zacznie się strzelanie artyleryjskie, bo jestem na
terenie poligonu. Żeby droga wojewódzka przecinała poligon? Tego się nie
spodziewałem. Cóż, tym razem pewnie nie uszedłbym z życiem. Zresztą pan
wojskowy grzecznie, ale stanowczo wybił mi z głowy jakiekolwiek negocjacje w
sprawie umożliwienia przejazdu przez te niebezpieczne obszary. Do piętnastej
nie miałem zamiaru czekać, a więc szybko sprawdziłem sensowny objazd.
Wychodziło kilkanaście kilometrów dodatkowo. Wróciłem zatem na swoją krajówkę i
pokręciłem nią bez zbytniego entuzjazmu. Morzył mnie sen. Gdy dojechałem do
stacji benzynowej, bez wahania przystanąłem przy niej i zafundowałem sobie dużą
porcję mocnej kawy. Napój okazał się zbawczy. Oczy mi się otworzyły, krew zaczęła
szybciej krążyć, dostałem nowych sił. Po zjechaniu z krajówki, przecinałem
swoje ulubione wiejskie trasy. Wąskie drogi były tak urocze i milutkie, że
wcale nie przeszkadzał mi ich kiepski stan, dziury i wyrwy w asfalcie. Nawet
nie zmartwił mnie również krótki odcinek gruntowy, który musiałem pokonać.
Zwykle na takie szutrówki klnę i złorzeczę, ale tym razem przywitałem go z
uśmiechem.
Do
Ciechocinka dojechałem w towarzystwie kierowcy-psychopaty. Po drugiej stronie
mojej drogi była ścieżka rowerowa, a właściwie zrównany z nią kiepski chodnik.
Zgodnie z regułami zasad ruchu drogowego zignorowałem ją i posuwałem się
normalnie szosą. W pewnym momencie zrównał się ze mną samochód, otworzyło się
okno i gość z środka coś tam zabulgotał. Domyśliłem się, że chodzi mu o to,
żebym jednak jechał ścieżką. Nie przejąłem się tym i kręciłem spokojnie dalej. On
po kilkuset metrach stanął na poboczu, wyszedł z samochodu i próbował mnie
jakoś obłapić w trakcie mojej jazdy. Wyminąłem go z uśmiechem. Facet miał
posturę młodego byczka i liczne tatuaże. Poza tym nie chodził w mojej wadze,
dlatego wolałem uniknąć konfrontacji bokserskiej. Psychol wsiadł do samochodu,
znowu mnie wyprzedził trąbiąc w niebogłosy i po chwili zatrzymał się ponownie.
Ja też stanąłem i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Dzieliło nas może z
dwieście metrów. W końcu drąc się i wygrażając piąchą dał za wygraną i pojechał
w swój smutny psychopatyczny świat. W Ciechocinku pierwotnie chciałem odwiedzić
tężnie, ale zorientowałem się, że musiałbym zrobić dodatkowy kawałek. Jakoś mi
się nie chciało, poza tym obiekty te kiedyś już widziałem i nie pragnąłem
ponownego z nimi kontaktu. Za miastem pokonałem jeden z dwóch wyraźniejszych
podjazdów na trasie, do gminnej wsi Raciążek. Serpentyny o długości może 300-400
m wydźwignęły mnie nieco do góry. Dzień stawał się gorący i parny, a dodatkowo
zaczęły się sprawdzać prognozy o przeciwnym wietrze. Od tego momentu zmagałem
się z podmuchami, które momentami stawały się bardzo energetyczne. W plecaku
wiozłem kanapkę uszykowaną jeszcze w domu. Zjadłem ją ze smakiem, żeby mieć też
trochę energii na walkę z gorącymi masami powietrza. W Nieszawie zjechałem do
Wisły. W pogodny dzień jej wody były uroczo błękitne. Stanąłem przy nabrzeżu
promowym. Łódź akurat odpływała, a rzeczny-grzeczny marynarz ruchem ręki spytał
mnie, czy mam zamiar się przeprawiać. Takim samym gestem odpowiedziałem, ze nie
i pomachałem przyjaźnie. Przy królowej polskich rzek posiedziałem chwilkę.
Wpatrywałem się w jej tonie i cieszyłem oczy ładnym widokiem. Aby wrócić na
swoją poprzednią drogę musiałem wspiąć się nieco, zaliczając drugi i ostatni
mini-podjazd podczas mej piątkowej jazdy. Do mojej kolekcji dołączyłem kolejne
kujawskie gminy: Waganiec i Lubanie.
Na
liczniku pyknęła setka, w Krakowie hejnalista z wieży Kościoła Mariackiego
obwieścił, że nastało południe, a mnie lekko zmogło. Pokręciłem jeszcze paręset
metrów wypatrując dobrego miejsca na leże. Faktycznie po chwili przy spokojnej
drodze napatoczyło się rozłożyste drzewo dające trochę cienia. Walnąłem się
przy nim z ulgą. Pomyślałem, że warto się kapkę zdrzemnąć. Jako osoba przezorna
nastawiłem sobie budzik. Przez krótką chwilę szukałem najwygodniejszej pozycji
do spoczywania, a gdy ją znalazłem zapadłem w lekki sen. Słyszałem jednym uchem
warkot przejeżdżających samochodów oraz szum liści nad głową, których ruch
wymuszał silny wiatr. Dźwięki te nie przeszkadzały mi. Odpoczywałem. Po raz
kolejny uświadomiłem sobie, że wariant z całonocną jazdą pociągiem i
pokonywaniem na drugi dzień długiego dystansu już chyba nie jest dla mnie.
Sjesta trwała dwie godziny. Mimo że raczej spałem niewiele, czułem się
pokrzepiony. Do Brześcia Kujawskiego dotarłem wiejskimi drogami, które
najbardziej lubię. Były mało uczęszczane, a przy tym ich nawierzchnia dawała
znakomity komfort jazdy, bo nie miały dziur. W mieście postanowiłem wyszukać
jakąś knajpę, bo czułem potrzebę wrzucenia dodatkowych kalorii do swego
organizmu. Najpierw przystanąłem przy pizzerii, ale po obejrzeniu menu
stwierdziłem, że to nie dla mnie. Oferowano tylko ogromne dania, których w
żaden sposób nie dałbym rady zjeść. W drugim odwiedzonym lokalu było już
lepiej. Zamówiłem zawiesisty żurek i lekkie bosko chłodne piwko. Czekając na
jedzenie, przeanalizowałem swoją przyszłą trasę. Do Kutna miałem jeszcze
kawałek, blisko 70 kilometrów. Obiad dodał mi otuchy i nowych sił do walki z
wiatrem. Wyjeżdżając z Brześcia kątem oka zauważyłem, że moja droga była
oznaczona jako zamknięta. Czyżby znowu poligon? Ruch samochodowy był
podejrzanie mały. Przy drodze była niezła asfaltowa ścieżka rowerowa, a więc
nią nie pogardziłem. Za każdym łukiem drogi spodziewałem się jakiejś
przeszkody, która mogłaby zakończyć moją podróż i nakazać odwrót. Jednak bez
takich niemiłych przygód dobrnąłem do Kruszyna, gdzie był mój skręt centralnie
na południe. Dalej już przez Choceń, Chodecz i Lubień Kujawski, wdarłem się na
obszar województwa łódzkiego.
Do
Kutna dotarłem bocznymi drogami około godziny dziewiętnastej. W miarę szybko
odnalazłem swoje miejsce noclegowe, hostel Soleil. Nastąpiła niezwykła
koordynacja czasu dojazdu wszystkich uczestników wycieczki. Oto na miejscu był
już Rafał, a Darek pojawił się po chwili. Przywitaliśmy się i ustaliliśmy plan
na wieczór. Starsza sympatyczna pani zakwaterowała nas w pokoju. Zrobiliśmy
zakupy w pobliskim sklepie, spożyli kolację, a potem na terenie ogródka przy
hostelu pod wiatą zaczęliśmy ceremonię charakterystyczną dla trzech panów poza
domem. Zachowaliśmy jednak umiar, bo na drugi dzień miał być dość długi dystans
w upalnej pogodzie. Wyprowadziłem swój zeszycik wyjazdowy, odnotowując w nim
trasę przejazdu oraz parametry jazdy. Nawet bez dokręcania wyszło mi ciut ponad
200 kilometrów. Do czegoś zatem przydał się ten objazd poligonu. Poza tym
dzięki niemu niechcący zaliczyłem jeszcze jedną gminę: Gniewkowo. Niech żyją
objazdy!
Poranek
był słoneczny i gorący. W hostelu mieliśmy wykupione śniadanie. Dzień
rozpoczęty dobrym posiłkiem wydaje się jaśniejszy i bardziej optymistyczny. Jedliśmy
łapczywie, bo nie dręczyły nas efekty wspomnianej ceremonii, której oddaliśmy
się poprzedniego wieczora. Na trasę wyruszyliśmy o wpół do dziesiątej. Już na
początku pojechaliśmy inaczej niż zakładał plan. Zamiast bocznymi drogami,
wbiliśmy się na krajówkę. Zresztą potem jeszcze kilka razy pomyliliśmy trasę.
Brak oznaczeń przy drogach wymuszał praktycznie konieczność zatrzymywania się
na każdym skrzyżowaniu i sprawdzania naszego kierunku jazdy. Jak już
wspomniałem poruszaliśmy się po łukach, kluczyliśmy i zmienialiśmy kierunki
jazdy. Wszystko po to, by wyłapać te niegrzeczne gminy, które do tej pory nie
dały się ujarzmić. No ale to było później.
Na
początku jazdy, bo w okolicach dziesiątego kilometra wydarzyła się przykra
historia, która mocno zaważyła na dalszym przebiegu wycieczki. Jechałem na
końcu i w pewnej chwili na pół sekundy spojrzałem na bok. Pech chciał, że moi
koledzy wtedy dość ostro przyhamowali, bo postanowili sprawdzić nasz zjazd. Ja
tego manewru nie zauważyłem i wbiłem się prosto w nich. Zdążyłem tylko
instynktownie krzyknąć „uwaga!”, co dało im szansę na mały odskok na boki. Ja
jednak zahaczyłem o rower Darka i wyrżnąłem jak długi na asfalt. Wstałem szybko
i obmacałem ciało. Wydawało się całe. Obdarcia na dłoniach, łokciach i kolanach
zaczęły krwawić i piec. Kości jednakże sprawiały wrażenie nienaruszonych.
Chwilę odsapnąłem, posokę obtarłem papierem toaletowym i pomyślałem, że chyba
można jechać dalej. Kolegom nic się nie stało. W takich sytuacjach istotne
obrażenia objawiają się po jakimś czasie, kiedy przestanie działać adrenalina.
Powoli ruszyliśmy. W najbliżej miejscowości kupiłem plastry i tanią wodę
kolońską, by przepłukać nią rany. Obtarcia trochę pobolą, ale nie stało się nic
strasznego, tak pomyślałem z ulgą. Niestety nie do końca miałem rację. Za
dwa-trzy kilometry znowu musieliśmy przystanąć. Oto Rafał złapał gumę. Jechał
na kolarzówce, a swój dobytek dźwigał w sakwie zmyślnie zamocowanej na tylnym
bagażniku. Miał ze sobą wszelkie cuda rowerowe, w tym oczywiście zapasową dętkę
oraz naboje ze sprężonym dwutlenkiem węgla. Fachowo wziął się za robotę, a ja
stojąc na poboczu zacząłem czuć dziwne ciągnięcie w prawym kolanie. Nie był to
ból, tylko specyficzne wrażenie obcości. Dokładnie zlustrowałem te okolice.
Nic, żadnych obtarć lub napuchnięcia. Ale jednak coś ewidentnie było nie tak.
Po
początkowej jeździe na północ, by zaliczyć gminę Strzelce, potem już generalnie
kierowaliśmy się na południe, odbijając tylko na wschód i zachód jak zepsute
wahadełko zegara. Najśmieszniejsze zmylenie drogi nastąpiło, gdy ja w pewnym
momencie wypatrzyłem zjazd, który uznałem za nasz i zatrzymałem się przy nim,
by to sprawdzić. Darłem się do kolegów, by przystanęli, ale gdzie tam, pruli
dalej. No tak, to był ten zjazd. Ale Darka i Rafała już nie było. Jak się potem
przyznali doszusowali do tabliczki „Kutno” i przy niej dopiero zorientowali
się, że coś jest nie tak. Już z powrotem nie wracali do mnie, telefonicznie ustaliliśmy,
gdzie się spotkamy.
W
sobotę wiatr był dobry. Były odcinki z podmuchami w plecy, wtedy leciało się niezwykle
przyjemnie, były fragmenty z wiatrem bocznym, a centralnie w twarz nie wiało. Nasz
rowerowa praca odbywała się w systemie zmianowym: każdy ciągnął po pięć
kilometrów, a potem schodził na tyły. Moje prawe kolano zaczęło pobolewać. Noga
kręciła niby normalnie, ale czasem pojawiało się jakby szarpniecie. Szczególnie
niemiły był moment, kiedy musiałem wypiąć stopę z pedału i skręcić w tym celu
nogę. Jakoś tak się nauczyłem, że wypinam się tylko prawą nogą, a lewą nie
umiem. Nawet jakoś próbowałem to robić zdrową kończyną, ale bezskutecznie. Na
razie jednak trzymałem swoje zmiany. Co jakiś czas robiliśmy postoje,
najczęściej pod sklepami, by uzupełnić zapasy napojów. Rafał w tym czasie pykał
swoją elektroniczną fajeczkę. Jakoś to nie wpływało negatywnie na jego jazdę. Jako
się rzekło, rowerowy paker. Jako duży plus trzeba mu zaliczyć, że ze sporym
zrozumieniem podszedł do mojego lekkiego obłąkania z tymi gminami i bez
marudzenia slalomem lawirował po Ziemi Łódzkiej. W Ozorkowie wypadał nam obiad.
Darek zawsze wypatrzy jakąś knajpę, bo bez solidnego jadła nie ujedzie daleko.
Aby było do rymu, w takim mieście można zjeść ozorek, ale my zadowoliliśmy się
zwykłym schabowym. Było popołudnie, a świat oblewała fala gorąca. Po kolejnym
zamieszaniu odnośnie dalszej trasy, za cel obraliśmy miasto Piątek, tym razem
jeszcze raz kierując się ku północy. Jechało się szybko i sprawnie. Kolano ciągle
się przypominało, ale zaciskałem zęby i goniłem w tempie kompanów. Rany i
obtarcia zasklepiły się, ale mocno piekły. Ze smutkiem też przyjrzałem się
swojej odzieży: koszulka przetarta z wystającymi frędzlami, a w rękawiczce
dziura… W Piątku dociągnęliśmy pod pomnik geograficznego środka Polski. Była przy
nim mała sesja fotograficzna, bo było to istotnie ciekawe miejsce.
Darek
wcześniej już sugerował zmianę nakreślonej przeze mnie marszruty tak, by
przejechać przez miejscowość Bratoszewice. Tutaj spędził swoje dzieciństwo i
chciał przeciąć ją na rowerze. Nie miałem nic przeciwko, bo zmiana ta nie
powodowała ominięcia żadnej gminy. Dotarliśmy tam jadąc długim odcinkiem drogą
serwisową przy autostradzie A-1. W Bratoszewicach spędziliśmy trzy kwadranse. Z
Rafałem pod sklepem raczyliśmy się chłodnym piwkiem, a Darek w tym czasie
odwiedził groby rodzinne na miejscowym cmentarzu. Ja przypomniałem sobie
miejscowość swoich dziecięcych wakacji, skąd pochodziła część mojej rodziny. No
ale położona jest na Kielecczyźnie… Byłem tam na rowerze rok temu.
Celem
końcowego odcinka sobotniej jazdy były Brzeziny. Mieliśmy tam zarezerwowany
nocleg w czymś w rodzaju hostelu, o nazwie Greys. Ostatnie trzydzieści
kilometrów przemierzyliśmy w dobrym tempie, po drodze było Głowno i Dmosin.
Przed Brzezinami wpadliśmy na małe hopki. Tutaj Rafał pokazał nam, kto jest
szefem. Bez trudu urwał się od nas i bez wysiłku szedł do góry. Mnie o dziwo kolano
przestało boleć. Nawet zrodziła się we mnie nadzieja, że już było wszystko
dobrze. Do Brzezin wjechaliśmy po dwudziestej. Szybko odnaleźliśmy swój azyl.
Przy hostelu był sklep, a więc nie musieliśmy się za dużo szwendać po mieście,
by nabyć produkty spożywcze. Tym razem zarówno na kolację, jak i na śniadanie.
Wieczór upłynął nam przy lekkim alkoholu i snuciu rowerowych opowieści. Z
Darkiem rozmawialiśmy o czekającym nas w sierpniu dłuższym zagranicznym
wypadzie. Po latach niby-epidemii może wreszcie się uda, bo przecież bilety
lotnicze już zakupione…
Niedziela
budziła się z nieskazitelnym niebem. A ja obudziłem się z bolącym kolanem. Gdy
nim nie ruszałem, było nieźle, ale gdy trochę noga drgnęła, mnie dotykał mocny
dyskomfort. Nie był to wprawdzie ból przeszywający, ale zastanawiałem się nad
sensem dalszej jazdy. Z jednej strony zostały mi tylko cztery niezaliczone
łódzkie gminy i dystans w okolicach stu kilometrów. Szkoda byłoby odpuszczać! Z
drugiej, ze zdrowiem nie ma co ryzykować. W końcu postanowiłem jednak
spróbować. Darek zabrał się za szykowanie śniadania. Mieliśmy dziesięć jajek na
trzy osoby no i inne przystawki. Na bogato. Mimo mojej przypadłości, apetyt
mnie nie opuszczał. Największym żarłokiem okazał się wszakże Rafał, bo zmiótł
swoją porcję jajecznicy z talerza, gdy ja miałem jeszcze z połowę. Rafał ciągle
się zastanawiał, gdzie zakończyć naszą wspólną jazdę, namawialiśmy go, aby
dociągnął z nami do Skierniewic i wrócił do Łodzi pociągiem. On jakoś nie
wykazywał entuzjazmu do tego planu. Myślał nad wcześniejszym pożegnaniem się i
rowerowym powrocie do domu. Coś tam przebąkiwał też o dojeździe do tych
Skierniewic i ciągnięciu sporego dystansu w siodle. Podjęcie decyzji postanowił
przesunąć do okolic południa.
Wyjechaliśmy
nieco po dziewiątej. Pociągi powrotne były po siedemnastej. Wydawało się, że
mieliśmy do dyspozycji mnóstwo czasu, ale z tą moją kontuzją mogło to różnie
wyglądać. Już pierwsze ruchy korbą uświadomiły mi, że lekko nie będzie. Przy
ruchach pchających pedał jakoś to jeszcze wyglądało, ale przy ciągnięciu ból
się potęgował. Wypinanie buta przychodziło mi z trudem. W końcu praktycznie
jechałem tylko lewą nogą, a prawa symulowała pracę. O jeździe na zmiany nie
było mowy. Moi towarzysze wyrywali do przodu, a ja się za nimi wlokłem. Co parę
kilometrów albo przystawali, albo wyraźnie zwalniali, a ja ich dochodziłem. Pokonanego
dystansu powoli przybywało, bokiem nawet na moment wjechaliśmy do samej Łodzi. Mimo
niedzieli odcinek Andrespol-Rokiciny był dość ruchliwy. Taki stan rzeczy
zwiastował tubylec Rafał i się nie pomylił. Przy drodze była co prawda ścieżka
rowerowa, ale my ją jechaliśmy tylko kawałek, przy czym Darek nawet na ten
kawałek się nie zdecydował. Pod Łodzią nie było samochodowego psychopaty, a
więc spokojnie brnęliśmy mijani przez auta.
W
tych okolicach wszystkie drogi prowadzą do Koluszek, nie tylko te żelazne.
Zatem i my tam zawitaliśmy. W centrum miasta był remont wiaduktu kolejowego, a
na drugą stronę najkrótsza droga prowadziła przez dworzec. Być w Koluszkach i
nie zaliczyć stacji?! Niemożliwe! Kolano odezwało się w dwójnasób przy
przenoszeniu roweru po schodach pod peronami. W tym momencie jednak już
wiedziałem, że dociągnę tą jedną nogą. Do Jeżowa jechaliśmy sympatyczną pustą
drogą, dodatkowo popychała nas myśl, że zaplanowany tam był obiad. Darek jeszcze
ubiegłego wieczoru na internecie wypatrzył tam pizzerię „Ognistą”. Okazało się,
że wbrew nazwie można tam było zjeść również normalne dania. Zamówiliśmy
mięsiwo z frytkami i surówkami. Porcje były ogromne, a cena niewygórowana. Po
pochłonięciu połowy jedzenia miałem dość. O, dziwo Darek tez się poddał. Zwykle
wylizuje talerz. Poprosiliśmy o pudełeczka na spakowanie reszty i upchnęliśmy
je do plecaków. Przy obiedzie rozstrzygnęło się, że rozstaniemy się z Rafałem,
który postanowił zawrócić już do domu. Wypiliśmy piwko na pożegnanie, przybiliśmy
piątkę i obiecaliśmy sobie kolejną jazdę. Z Darkiem pokręciliśmy na północ, a Rafał
pocisnął krajówką z powrotem na Brzeziny. Żeby nie blokować Darka,
zaproponowałem mu, by jechał swoim tempem, a ja będę posuwał się za nim. Tak też
zrobiliśmy.
Ostatni
akord wycieczki zaprowadził nas do wsi Lipce Reymontowskie. Miejscowość tę rozsławioną
epopeją naszego noblisty od dawna obiecywałem sobie odwiedzić. Może dlatego, że
„Chłopów” uważam za jedną z najlepszych polskich powieści. No cóż, wieś raczej
nie przypominała tej opisanej w książce. Nie ma co się dziwić, od tych czasów
minęło grubo ponad sto lat. Zajechaliśmy do muzeum Reymonta, czegoś w rodzaju
małego skansenu. Tam chwilę pozwiedzaliśmy i pstryknęliśmy kilka fotek. Do
Skierniewic nie pojechaliśmy prosto, bowiem czekała ostatnia moja łódzka gmina,
a mianowicie Głuchów. A więc kolejny świński zakręcony ogonek. Wdarliśmy się do
niej na chwilę przecinając wioskę Borysław. Tutaj poczułem spełnienie, a myśl o
dobrze wykonanym zadaniu na chwilę przytłumiła ból w kolanie. Skalkulowaliśmy
trasę i wyszło, że w Skierniewicach nie będzie setki, bo zabraknie ze trzy
kilometry. Nie lubię nie robić setek. Nawet z kulawą nogą. Na mapie wypatrzyłem
naprawdę ostatni już malutki świński ogonek, rzec można nawet, że prosięcy.
Darek popatrzył na mnie i na moją nogę z politowaniem, ale nie marudził, tylko
poczłapał też na mikroobjazd przez Rzędków. Zakrętas ten wiódł lekko pod górę,
no ale za to sama końcówka do Skierniewic była na zjeździe. Przez miasto przejechaliśmy
sprawnie. Pod dworcem kolejowym byliśmy na czterdzieści minut przed odjazdem
naszych pociągów. Tak jak witaliśmy się przybywszy na miejsce prawie o jednej
porze, także i nasze pożegnanie było w pewnym sensie zsynchronizowane. Darek
miał pociąg do Warszawy o 17:10, ja do Wrocławia o 17:11. Pod starym budynkiem
dworca wytrąbiliśmy po dwa piwka na pożegnanie. Ja z pewnym rozrzewnieniem
wpatrywałem się w jego mury. Przecież gdzieś tu w pobliżu próbował popełnić
samobójstwo Stanisław Wokulski, główny bohater mojej drugiej ulubionej
powieści.
Mój
pociąg przyjechał punktualnie. Gdy już siedziałem na swoim miejscu, a rower
wisiał na haku, poczułem i zmęczenie, i ulgę. Noga w stanie spoczynku nie
bolała. Dokończyłem obiad z Jeżowa i pogrążyłem się w przyjemnej drzemce. We
Wrocławiu był mały horror. Opóźnienie pociągu ciągle wzrastało, a wraz z nim
malała szansa na złapanie kolejnego do Wałbrzycha. Widocznie ludzi z takim
problemem było więcej i to zgłosili obsłudze pociągu, bo ogłoszono, że szynobus
będzie na nas czekał. Do Wrocławia skład wjechał od jakiejś nieznanej mi
strony. W końcu, gdy już stałem na peronie, okazało się, że jest jakaś awaria
wyświetlaczy i diabli wiedzą, z której platformy odchodzi mój pociąg. Kulejąc i
taszcząc rower pokonywałem kolejne schody, kolano znowu zaczęło doskwierać. No
tak, szlag trafił! Pociąg stał na ostatnim szóstym oddalonym peronie. Szynobus
był niewielki, a chętnych do podróży cała masa. Już był napchany do granic
wytrzymałości, ale jakoś wbiłem się z rowerem. Całą drogą stałem w
ekwilibrystycznej pozycji i dodatkowo musiałem trzymać rower. Ostatni kilometr
z dworca Wałbrzych Miasto do domu pokonałem też kręcąc jedną nogą.
A
więc kolejne województwo zaliczone! Łódzkie jak żywe stworzenie broniło mi
przystępu do swoich ostatnich zakamarków. Najpierw dmuchało przeciwnym wiatrem
(w porozumieniu z Kujawami), potem spowodowało moją kontuzję. Ale dobra nasza,
udało się. Teraz czas rzucić okiem na inne obszary.
Jako
epilog tej krótkiej historii opowiem o dalszych losach mego kolana. Otóż chyba
idzie ku dobremu. Z dnia na dzień ból słabnie. Już prawie normalnie mogę
chodzić, w tym pokonywać stopnie. Z roweru przez te parę dni profilaktycznie
zrezygnowałem. Nie było z tym lekko, bo dusza rwała się do jeżdżenia. Chciałem spróbować
jutro, czyli w czwartek, ale zapowiadają u mnie duże opady. A więc piątek?
Komentarze