Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 298796.40 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.71 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 125.80km
  • Czas 05:55
  • VAVG 21.26km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

przejazdy 2011 Tour Dracula (Rumunia/Ukraina)

Niedziela, 3 lipca 2011 · dodano: 13.01.2012 | Komentarze 0

Od wycieczki po rumuńskich i ukraińskich drogach upłynął już miesiąc z małym okładem. Nie jest to zbyt duży okres czasu, postaram się zatem przypomnieć sobie sytuacje, zdarzenia i pejzaże, które warto opisać. Po roku czy dwóch szczegóły się zatrą, w pamięci pewnie pozostanie tylko tzw. „wrażenie ogólne”. Jakie ono będzie? Bez dwóch zdań pozytywne, bo dla mnie ten wyjazd był jak zdany trudny egzamin. Jazda była zarówno przyjemnością, bo wszak nie może być inaczej, ale była też walką z górami (które akurat miały być) i zwłaszcza fatalną pogodą (której raczej miało nie być…). Kilka razy w trakcie miałem zamiar wrzucić rower do rowu i wrócić do kraju jakimś pojazdem z dachem. Były to jednakże zamiary wykreowane w mojej głowie pod wpływem złości. W głębi swej świadomości wiedziałem jednak, że dojadę do końca mimo zimna i deszczu, który ścigał nas przez ponad 1350 km. Wybór Rumunii nie był przypadkowy. Miały być piękne i w wysokie góry (te nie zawiodły), miało być też południowe słońce. Lubię jeździć w upale, jechałem zaś głównie poprzez wodę lejącą się z nieba. No ale co zrobić? Widocznie na to sobie zasłużyliśmy…Zatem do rzeczy.
Na początek może kilka danych statystycznych. Na wstępie trasa:
- prolog -24.06.2011r. -Otopeni (lotnisko)-Bukareszt-Chitila, dystans 42,8 km,
- I etap -25.06.2011r. -Chitila-Gaesti-Pitesti-Curtea de Arges, dystans 143,3 km,
- II etap -26.06.2011r. -Curtea de Arges-Jezioro Balea 2034 mnpm-Fagaras, dystans 154,4 km (trasa transfagaraska),
- III etap -27.06.2011r. -Fagaras-Racos-Baraolt-Miercurea-Ciuc, dystans 147,9 km,
- IV etap -28.06.2011r. -Miercurea-Ciuc-Gheorgeni-Pasul Pangarati 1256 mnpm- wąwóz Bicaz-Tasca, dystans 105,1 km,
- V etap -29.06.2011r. -Tasca-Bicaz-Borca-Vatra Dornei-Ciocanesti, dystans 160,5 km,
- VI etap -30.06.2011r. -Ciocanesti-Pasul Prislop 1416 mnpm-Borsa-Viseu de Sus-Sighetu Marmatiei, dystans 157,2 km,
- VII etap -01.07.2011r. -Sighetu Marmatiei-(UKRAINA)-Solotvyna-Tjaciv-Chust-Torunski pieriewał 941 mnpm-Wyszkiv, dystans 153,5 km,
- VIII etap -02.07.2011r. -Wyszkiv-Wyszkowski pieriewał 930 mnpm-Dolina-Stryj-Lwów, dystans 160,9 km,
- IX etap -03.07.2011r. -Lwów-Javoriv-Krakoviec-(POLSKA)-Korczowa-Stubno-Medyka-Przemyśl, dystans 125,8 km.

Pozostałe dane:
- zmoknięci uczestnicy (dramatis personae) – sztuk dwie (Kawa- Darek, Roddos-Tomek),
- rowery: mój Senor Rrowerr El Zdechlaco (masa ok. 13 kg plus sakwy z zawartością ok. 8 kg), Darka- trekkingowy, bez nazwy własnej (masa roweru z bagażem podobna chyba do mojego),
- łączny przejechany dystans 1351,4 km,
- średnia prędkość ok. 22 km/h,
- liczba etapów - 9 i prolog,
- średnio na etap 135,1 km (licząc z prologiem) lub 145,4 km (nie licząc prologu).

Za pakowanie roweru zabrałem się w środę 22 czerwca wieczorem. Wcześniej w sklepie rowerowym zaopatrzyłem się w odpowiedni karton. Okazało się jednak, że karton nie zmieści się do mojego samochodu, musiałem zatem skrócić go o jakieś 25 cm. Konsekwencje tego były takie, że rowerek został dość solidnie rozkręcony. Oczywiście zdjąłem koła, poza tym kierownicę, stopkę i bagażnik. Wszystko to, a także sakwy z częścią bagażu wrzuciłem do kartonu. Aby się nic w trakcie podróży nie uszkodziło do środka napchałem folii. Miałem problem z odkręceniem jednego pedału. Tak się zapiekł, że ani prośby, ani groźby, ani całe naręcza kluczy nie pomogły. Zatem rama poszła do kartonu z jednym pedałem. Karton był trochę wybrzuszony, ale po zaklajstrowaniu całości i owinięciu folią, prawie nic nie było widać. Bilet na samolot na trasie Wrocław- Warszawa- Bukareszt kupiłem na jakiś miesiąc przed odlotem, kiedy wreszcie wyklarował się sposób dotarcia do stolicy Rumunii. Pierwotnie miał być przejazd samochodem, ale ten wariant nie wypalił. Może i dobrze, bo tłuklibyśmy się cały dzień, a tak w pięć godzin byliśmy na miejscu. Z tymi biletami lotniczymi jest dość dziwna historia. Ich cena zależy głównie od wyprzedzenia z jakim go się nabędzie. Przy wyprzedzeniu ok. półrocznym jest średnio o połowę niższa niż przy wykupie w terminie bliskim wylotu. Za przelot zapłaciłem ok.1100zł. Dziwne też jest to, że Darek, który rozpoczął swą podróż w Warszawie zapłacił tylko o 100 zł mniej ode mnie. Gdybym np. chciał wrócić z Bukaresztu tą samą trasą samolotem, za całość zapłaciłbym 1200zł. Zaiste zadziwiające… Przed odlotem znalazłem w Internecie niepokojącą informację, że na pokład niektórych samolotów (do luku bagażowego) przyjmowane są tylko takie pakunki, których suma wymiarów nie przekracza 156 cm (szerokość + wysokość + długość). Zmierzyłem swój karton, wyszło 216 cm.
Podróż rozpocząłem w piątek, po szóstej rano. Na lotnisko we Wrocławiu odwiózł mnie mój siostrzeniec, niedoszły kierowca do Bukaresztu. Nadanie bagażu było szybkie. Pani zważyła mój bagaż, było ponad 21 kg, spytała co jest w środku i uruchomiła taśmociąg. Zatem nie było żadnych kłopotów. Przy okazji warto napisać dlaczego do transportu użyłem kartonu, a nie jakiejś zmyślnej walizeczki, o której wspomniał duncan. Wyjaśnienie jest proste. Po wyjęciu roweru z opakowania, należało je po prostu wyrzucić. No bo jak? Mielibyśmy tachać taki wielki neseserek przez 1350 km na rowerze? Zatem jednym rozsądnym planem było porzucenie opakowania na lotnisku w Bukareszcie. I tak też się w konsekwencji stało.
Wylot z Wrocławia nastąpił o godzinie dziewiątej. Punktualnie i bez żadnych zgrzytów wylądowałem w Warszawie. Krótka ponowna kontrola bagażu podręcznego i mojej skromnej osoby odbyła się sprawnie i już za chwilę przywitałem się z Darkiem, który z filozoficznym spokojem czekał przy bramce z napisem „Bukareszt”. Okazało się, że samolot jest nieco spóźniony. Poszliśmy więc na kawę. W końcu znaleźliśmy się na pokładzie i po dwugodzinnym locie wylądowaliśmy na lotnisku Otopeni. Zanim zorientowaliśmy się nieco na lotnisku, zobaczyliśmy, że jakiś facet macha do nas ręką. W ten sposób wskazywał nam miejsce odbioru zapakowanych rowerów. Jak w nas rozpoznał rowerzystów? Byliśmy wszakże po cywilnemu. Tak czy owak odetchnąłem, bo tyle się słyszy o bagażu, który został wyekspediowany w zupełnie inne miejsce na naszej planecie. Tak więc środek lokomocji do powrotu do kraju nie uległ zagubieniu. Jeszcze była tylko mała wątpliwość czy czasem w trakcie transportu nic się nie uszkodziło. Okazało się później, że wszystko było w znakomitym porządku. Zacząłem rozrywać pakę, a była solidnie zaplątana. Chcieliśmy sobie zrobić zdjęcie w trakcie tych czynności oraz przy montowaniu rowerów, ale przypałętał się jakiś jegomość z ochrony obiektu, który gestami kategorycznie zakazał robienia zdjęć. Rzeczywiście, w pobliżu była tabliczka „zakaz parkowania”. Mimo tego, chcieliśmy jednak coś pstryknąć, ale gość chyba wyczuł nasze zamiary, bo nie odstępował nas ani na krok. Darek jakoś jednak zrobił to zdjęcie. Mój rower był bardziej zdemontowany, zatem trochę zajęło mi jego skręcenie. Nasz anioł stróż wymownie pokazał na puste kartony, z którymi w jego opinii powinniśmy coś zrobić. No ale cóż niby można zrobić z wielką paką, gdy nie ma w pobliżu wielkiego kosza na śmieci? Pozostawić przy małym… Tak też zrobiliśmy. Gdy po zamocowaniu sakw wskakiwaliśmy na rowery, słyszeliśmy wrzaski gościa, któremu widocznie bardzo nie podobały się pozostawione puste kartony. Nas już jednak nie było. W jakiejś odległości od nerwowego ochroniarza zrobiliśmy spokojnie całą sesję zdjęciową.
Z lotniska w Otopeni do centrum Bukaresztu jest ok. 16 km. Jedzie się bardzo ruchliwą, zadymioną spalinami drogą. Była godzina ok. 16. Rumunia powitała nas straszliwym upałem. Jak się okazało był to jedyny upalny dzień podczas naszej wycieczki. Nawet nie trzeba było pedałować, spociłem się jak mysz już przy skręcaniu roweru. Cieszyłem się jednak na taka pogodę, bo lubię wygrzewać kości w promieniach słonecznych. W kilkanaście minut dojechaliśmy do rogatek miasta. Bukareszt jest duży i co tu dużo gadać- brzydki. Niby są rowerowe ścieżki, ale szwendają się po nich piesi, parkują samochody, są koszmarnie wysokie krawężniki. Na początku stanęliśmy przy czymś co od biedy można porównać do Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Betonowy koszmarek. Łuk triumfalny okazał się natomiast dość ładna budowlą. Stoi przy sporym parku. Zobaczyliśmy rejon uniwersytetu, parlament, pokręciliśmy się trochę po stołecznych ulicach. W pewnym momencie spostrzegliśmy grupkę rowerzystów, którzy zbierali się w małym parku. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Jak się okazało szykowali „masę krytyczną” i jak się dowiedzieli, że jesteśmy z Polski, zaproponowali nam udział. Szefem zamieszania była rezolutna dziewczyna, która jak usłyszała, że jedziemy z mapą, to prawie załamała ręce i spytała czy nie mamy GPS-a. Nie mieliśmy, bo jesteśmy tradycjonalistami. Po sympatycznej rozmowie i naszej prośbie o wskazanie drogi wylotowej w kierunku na Gaesti, dwóch rowerzystów poprowadziło nas nawet ulicami Bukaresztu przez jakieś pięć-sześć kilometrów. Gdy już prawie opuszczaliśmy stolicę, nagle z tyłu za sobą usłyszałem piekielny łomot. Myślałem z początku, że ściga nas jakiś czołg (z tym ochroniarzem, któremu podrzuciliśmy puste kartony). Jednak był to tylko zwykły samochód na bułgarskich numerach, który spokojnie jakby nigdy nic mknął na samych felgach… Ciekawy widok no i te… efekty dźwiękowe. Był już wieczór. Dojechaliśmy do miejscowości Chitila. Przy drodze dostrzegliśmy znak informujący o pobliskim hotelu. Był już czas na zakończenie prologu, zatem po czterdziestu kilku kilometrach jazdy, głównie po Bukareszcie, nastała pora kolacji i noclegu. Na kolacji spróbowaliśmy rumuńskiego piwa Ursus i palinki, czyli miejscowej nalewki. Piwo było na poziomie przyzwoitym, nalewka na bardzo dobrym. Na próbowaniu się zakończyło, bo przecież czekała nas następnego dnia normalna już jazda. Zjedliśmy też pożywną kolację, w skład której wszedł m.in. „kotlet świniowy”. Potem z biegiem czasu określenie „swiniowy” stało się pewnym słowem- hasłem, które w naszych rozmowach żartobliwie opisywało najpierw coś pożywnego, a potem coś mocnego, silnego i nad wyraz krzepkiego lub trudnego. Tak więc był podjazd „świniowy” i łańcuch „świniowy”, i pomnik „świniowy”, i wiele innych rzeczy. Na końcu cała wycieczka okazała się „świniowa”… Na kolacji wprowadziliśmy też pewną modyfikację naszej trasy. Polegała ona na dodaniu do „programu” wąwozu Bicaz. Przez to droga do przebycia uległa pewnemu wydłużeniu, ale miały być za to piękne widoki. Kolację jak i parę pierwszych dni pobytu fundował Darek. Tak się złożyło, że wziąłem ze sobą euro, a konto miałem dość solidnie wyczyszczone. Podczas naszej przejażdżki po Bukareszcie nie natknąłem się na żaden kantor, zatem mój stan posiadania rumuńskich pieniędzy był zerowy. Na pierwszy punkt wymiany pieniędzy natknęliśmy się chyba w trzecim lub czwartym dniu. No ale Darek nie zostawił kolegi w potrzebie. Pod koniec wycieczki role się odwróciły, lecz póki co byłem na Darkowym garnuszku. Jeśli mowa już o pieniądzach, to w Rumunii obowiązują leje (potem nawet jakoś mi się skojarzyło, że skoro leje, to i naturalne było zjawisko, że deszcz w Rumunii leje). Jeden lej to ciut mniej niż złotówka, zatem nie mieliśmy problemów ze zorientowaniem się i szybkim ustaleniem czy coś jest tanie albo czy ktoś chce nas orżnąć. W nocy przetoczyła się burza, która przyniosła zmianę pogody. Podczas kolejnych dni systematycznie się pogarszała. O upale z pierwszego dnia już mogliśmy tylko pomarzyć.
Wyjazd do pierwszego etapu nastąpił po godzinie ósmej. Z powrotem dojechaliśmy do głównej drogi na kierunek Gaesti. Przed odjazdem była fotka z hotelem, stało się to potem obowiązkowym punktem programu, jak i fotki przy tablicach większych miejscowości. Niestety na swej drodze nie znaleźliśmy tabliczki z Bukaresztem, „chyba jakiś łobuz zdjął”. Było dość ciepło, lecz kłębiły się gęste chmury. Jechaliśmy dość szybko, wiatr lekko pomagał. Na pierwszych 50 km osiągnęliśmy średnią blisko 30 km/h. Teren co prawda był płaski, lecz przecież mieliśmy sakwy, które swoje ważyły. Mijaliśmy kolejne miejscowości, po drodze napotykaliśmy na samochody różnych marek, różnego wieku i stanu technicznego, wymijaliśmy liczne furmanki, które podobnie jak samochody miały numery rejestracyjne, czasem ujadały za nami psy, które bezpańsko wałęsały się w pobliżu drogi. Stan nawierzchni był przyzwoity. W trakcie jazdy dość szybko ukształtował się sposób dokonywania zmian. Każdy z nas miał do pokonania odcinek 10 kilometrowy, po czym następowała wymiana lidera. Tak oto łatwiej się jechało, a wprowadzony rygor pozwalał na lekki oddech tego z tyłu. W ten sam sposób jeździliśmy z Darkiem już wcześniej: z Kołobrzegu do Wałbrzycha, na Ścianie Wschodniej i w zeszłym roku na Litwie. Rumuńskie drogi są nieźle oznaczone. Są przy nich słupki z numerem drogi oraz z oznaczeniami kilometrowymi do kolejnych miejscowości. Dzięki temu oraz licznikom zmiany zwane przez Darka „szychtami” odbywały się z wielką precyzją. W Pitesti, na wylocie z miasta, zjedliśmy obiad. Już nie pamiętam co, w każdym razie coś „świniowego”. Zresztą określenie „nie pamiętam co” dotyczy głównie Darka, bo ja prawie zawsze na obiad zjadałem prawdziwy wielki kotlet świniowy. Ostatnie trzydzieści parę kilometrów pierwszego etapu pokonaliśmy jadąc pod coraz bardziej silny wiatr. Średnia gwałtownie spadła, bo kręciliśmy ze średnią poniżej 20 km/h. Tabliczkę z napisem „Curtea de Arges” przywitaliśmy z prawdziwą ulgą, bo oznaczała kres zmagania się z podmuchami. Kwaterę znaleźliśmy w pensjonacie „Montana” przy głównej ulicy tej turystycznej miejscowości. Wieczorem poszliśmy sobie na małe zwiedzanie oraz kupienie czegoś na kolację.
Poranek był rześki, lecz świeciło jeszcze słońce. Przed opuszczeniem Curtea de Arges obejrzeliśmy sobie jeszcze piękną cerkiew, którą zresztą potem cały czas mogliśmy podziwiać na banknocie jednolejowym. Na początku trasa była w miarę płaska. Zgodnie z mapą do Jeziora Balea, które wznosi się na wysokości 2034 mnpm dzieliło nas ok. 80 km. Tak na dobrą sprawę to górskie jeziorko i trasa do niego prowadząca było głównym celem tej wyprawy, przynajmniej dla mnie. Z jednej strony cieszyłem się, że już na drugim etapie dane będzie je zdobyć, ale zaś z drugiej trochę się martwiłem, że później wycieczka nie będzie już miała tak jasno określonego celu. Po minięciu kilku mniejszych miejscowości, zaczął się pierwszy podjazd, zaczęły się krótkie tunele i betonowe koryta dróg zawieszone wysoko w górze niczym wkomponowane w skały mosty. Szybko zdobywaliśmy wysokość i jednocześnie coraz ciekawszy widok był w dole. Po niezbyt długiej jednak wspinaczce dojechaliśmy do zaporowego jeziora Vidtaru. Było dość spore, a tama która więziła jego wody stanowiła widok iście imponujący. Często przystawaliśmy, aby pstryknąć zdjęcie, raz stanęliśmy by uzupełnić zapasy wody przy rurze, z której ciurkała woda, a napis przy niej głoszący „H2O” jednoznacznie informował, że można jej sobie łyknąć. Po minięciu jeziora wjechaliśmy w las i przez bardzo długi czas nie mieliśmy żadnych widoczków. Droga w moim przekonaniu była właściwie płaska. Jak się potem okazało jednak mozolnie wznosiła się do góry. Po kilku kilometrach zrobiliśmy postój na spóźnione drugie śniadanie. Zjedliśmy pozostałość wiktuałów zakupionych poprzedniego dnia na kolację. Na drodze był spory ruch: spotykaliśmy motocyklistów, którzy jeździli w obie strony, dały się zauważyć przytwierdzone do motocykli flagi, ja dostrzegłem polskie i czeskie, spotkaliśmy dwoje lub troje rowerzystów zjeżdżających w nasz dół, co paręset metrów oglądaliśmy tubylców, którzy stawali w plenerze przy swoich samochodach i odpalali grille. Nie było jednakże jakiegoś natłoku, a można było się go spodziewać, bo wszakże podróżowaliśmy w niedzielę… Trochę niepokoiły nas tablice umieszczone przy drodze z informacją, że trasa transfagaraska jest zamknięta. Pierwszą taką widzieliśmy jeszcze poprzedniego dnia przed Curtea de Arges. No ale skoro pojazdy płynnie jeździły sobie, to nasze wątpliwości szybko się rozproszyły. W międzyczasie popsuła się pogoda. Zrobiło się zimno i zaczął siąpić drobny deszczyk. Założyliśmy na siebie co grubsze i cieplejsze rzeczy, a nie mieliśmy ich za wiele. Nawierzchnia drogi, początkowo o różnym stanie, uległa wyraźnej poprawie. W pewnym momencie na horyzoncie pojawił się ośnieżony wierzchołek. Po przejechaniu kilu następnych kilometrów stanęliśmy przy tabliczce, która ogłaszała, że oto jesteśmy na wysokości 1285 mnpm. Od tego momentu zaczął się ostateczny podjazd, którego długość wynosi 13 km. Był dość wymagający, zważywszy że sakwy ciągnęły do tyłu. Przed rozpoczęciem ostatniego szturmu, zaczął padać intensywny deszcz i gard. Musieliśmy nawet na chwilkę schronić się w jakiejś opuszczonej budowli, aby nie być narażonymi na ostre ukłucia lodowych kuleczek. Po chwili mocny deszcz przeszedł w kapuśniaczek, zrobiło się jeszcze zimniej, a my zaczęliśmy wspinaczkę. Niedługo zaczęły się serpentyny, my kręciliśmy w równym tempie, często zatrzymywaliśmy się jednak, by podziwiać góry i pstryknąć unikatowe zdjęcie. Szybko zdobywaliśmy wysokość, widoki stawały się majestatyczne, zarówno te już w dole, jak i te jeszcze w górze. Im wyżej, tym wiatr był coraz bardziej wściekły. Raz hamował prawie do zera, raz pomagał, zależnie od kierunku naszej jazdy na kolejnej serpentynie. Doświadczyłem nawet uczucia, że jechałem pod górę i to przy nielichym nachyleniu, a przy tym nawet nie musiałem pedałować. Coś niezwykłego! Zdjęcia, które załączam w pewnym stopniu pokazują, to co tam było. Są wszakże dość płaskie i z pewnością nie oddają wspaniałości tej drogi. Gdy znaleźliśmy się na szczycie, uśmiech zagościł na naszych obliczach, mimo koszmarnej pogody. Ostatnim akordem podjazdu był widok tunelu. Wjazd do niego był otwarty. Przy drodze leżały wielkie zaspy śniegu. Tunel ma ok. 700-800 m długości i jest lekko oświetlony. Ja jednak miałem wrażenie, że jadę po zupełnie niewidocznej nawierzchni. Z góry kapała na nas woda, minęło nas parę samochodów. Z pewnością tunel nie jest podobny do tych nowoczesnych i wymuskanych przejazdów pod Alpami czy tuneli w Chorwacji. Po drugiej stronie przywitała nas brama otwarta na oścież. Jak się okazało bramę w okresie zakazu wjazdu po prostu przymyka się i zakłada wielkie kłodki. Po drugiej stronie było kilkanaście kramów. Można było kupić jakąś pamiątkę. Myśmy byli jednak tak przemarznięci, że podjechaliśmy tylko do jeziora, zrobiliśmy parę fotek, ja zamoczyłem przednie koło Zdechlaka w lodowatej wodzie górskiego jeziorka. Wokół były góry, śnieg i para wodna…I zaraz trzeba było uciekać szybko w dół, ku ciepłu. Zjazd był piękny, wielokilometrowy, z widokami jeszcze cudniejszymi niż na podjeździe. Mimo tej zimnicy, co jakiś czas po prostu musieliśmy stanąć, by napawać się widokiem i dać pracę naszym aparatom fotograficznym. W dole rzeczywiście zrobiło się ciepło… Była już godzina siedemnasta. W pierwszej większej miejscowości zjedliśmy coś „świniowego” i dalej jazda. Dojechaliśmy do głównej drogi. Na lewo Timisoara na prawo Bukareszt i Braszov. Nasz kierunek był na prawo. Przestało padać. Świat wydawał się piękny. Jechaliśmy bardzo szybko ładną drogą z szerokim poboczem. Był to jakby ciąg dalszy zjazdu, bo mocno pomagał nam wiatr. Po prawej ręce wznosiły się i ostro odcinały od nieba Góry Fagaraskie, zdobyte przez nas w trudzie i znoju oraz przy bardzo kiepskiej pogodzie. Do miejscowości Fagaras dotarliśmy po dziewiętnastej. Najpierw tradycyjnie kupiliśmy coś na kolację, a kwaterę znaleźliśmy w pensjonacie „Onix”. Przy pierwszym noclegu ustaliliśmy, że na przemian albo jeden z nas wybiera łóżko, albo idzie pierwszy do łazienki. W Fagaras już nie pamiętam dokładnie, ale chyba ja wybrałem łóżko. Zawsze po każdym etapie w swoim specjalnym kajecie, który pamięta moje wszystkie wyprawy, wpisywałem dane etapu: dystans, przebyte miejscowości, czas jazdy oraz jakieś ciekawe wydarzenia dotyczące jazdy (np. wiatr, pogodę itp.). Kolację spożyliśmy dość szybko i łapczywie. Potem delektowaliśmy się w ciepłym pokoju miejscowymi trunkami- piwem i jakąś nalewką, która była dziwnie tania, ale jak dokładnie przeczytaliśmy etykietę „taniość” ta wynikała z nikczemnie małej mocy trunku (coś koło 20%).
Kolejny etap odbył się przy niezłej pogodzie. Nie padało, a to był już spory sukces. Śniadanie zjedliśmy w naszym pensjonacie. Potem był szybki przejazd ciągle tą samą drogą w kierunku Bukaresztu. Niby wracaliśmy, ale nie do końca. W Fagaras wreszcie natknąłem się na kantor wymiany walut. Wreszcie Darek nieco odetchnął finansowo… Po wyjechaniu z Fagaras można było nucić pod nosem znany standard z „Misia”, a mianowicie „przecież na tym piachu za dwadzieścia lat wyrośnie być może (z pewnością) długa jasna prosta, szeroka jak morze Trasa Łazienkowska (…)”. Bo rzeczywiście droga była jasna i prosta. Aż do miejscowości Sercaia, gdzie skręciliśmy w lewo, aby trochę skrócić trasę do Miercurea-Ciuc. Potem, do miejscowości Racos, drogi stawały się systematycznie coraz gorsze. Był, rzekłszy prawdę, asfalt, ale jego stan przypominał dobry szwajcarski ser. Dziury, dziury, dziury. Nic więc dziwnego, że po zaliczeniu kolejnego otworu, złapałem gumę. Było to na jakimś trzydziestym kilometrze jazdy. Powietrze zeszło tak szybko, że z pewną obawą wyhamowałem i zbadałem także oponę, bo myślałem, że może i ona ulegał destrukcji… No ale nie. Rzecz jasna, miałem ze sobą zapasową dętkę. Wymiana poszła gładko. Mijane kolejne miejscowości miały już nieco inny, rustykalny charakter. W Racos w małej knajpce zatrzymaliśmy się na coś do zjedzenia. Mieli tylko chipsy. Cóż więc było robić? Zamówiliśmy po piwie marki Ciuc. Potem był wjazd w szutry. Jechaliśmy nimi ze 20 km. Droga wiodła lasami, polami. W pewnym momencie okazało się, że na odcinku 50 m jest zalana wodą deszczową i nie ma szansy przejechać bokiem. Darek dzielnie ruszył w bajoro. Jego rower ma większe koła, ale mimo to z obawą patrzyłem z tyłu jak coraz bardziej zagłębiają się w brunatnej cieczy. Kawałek wjechałem za nim, lecz później zsiadłem z roweru, bo oczami wyobraźni zobaczyłem jak przewracam się w błotną maź i cały mój bagaż staje się błotnisty. Udało się przebyć te bagna. Kolejną sprawą był fakt, że lekko straciliśmy drogę. Było kilka skrzyżowań i bądź tu mądry człowieku, w którą stronę jechać, gdy nie ma ani połowy znaku… Jak mówiła liderka masy krytycznej z Bukaresztu, przydałby się GPS… Na jakimś 65 kilometrze Darek z kolei złapał gumę. Cóż, szutry… Darek musiał kleić dziurę, bo nie miał zapasu. Skleił raz , okazało się, że były dwie dziury i trzeba kleić po raz kolejny. Stanęliśmy w miejscu, gdzie często jeździły ciężarówki wożące chyba jakiś kamień z pobliskich kamieniołomów. Każdy przejazd takiego wielkiego pojazdu po szutrowej nawierzchni wzbijał tumany kurzy, w których nie można było wręcz oddychać i nic nie było widać. Wreszcie pojechaliśmy dalej. Spytaliśmy kogoś o miejscowość Baraolt, bo z mapy wynikało, że tam wreszcie jest już normalna droga. W Baraolt nastąpiła dziwna sprawa. Choć byliśmy prawie w środku Rumunii i do granicy węgierskiej było może 200 km, wszyscy zaczęli naraz mówić w języku naszych bratanków. Śmialiśmy się z Darkiem, że Węgry mamy już zaliczone. W jednym z wariantów naszej wyprawy był rozważany wjazd do tego kraju. Po zaliczeniu małego podjazdu w Górach (Munti) Baraolt, kiedy w brzuchach bardzo mam już burczało, znaleźliśmy bardzo sympatyczny zajad, w którym zjedliśmy obiad. Darek ciągle wspominał o mamałydze i o jakichś miejscowych innych specjałach. Nie dane było mu to zjeść, bo niestety nie były to dania często serwowane. Zjedliśmy zatem całkiem „świniowe” przypiekane kiełbaski , a wcześniej miejscową zupę. Zupa po rumuńsku nazywa się „siorba”. A więc jasne jest już co znaczy określenie „siorbać”. Po jedzonku był zjazd z tej bezimiennej przełęczy. Później wskoczyliśmy na główną drogę do Miercurea-Ciuc. Znowu musieliśmy zmagać się z bardzo mocnym przeciwnym wiatrem. Na drodze trwały prace i co jakiś czas uruchamiany był przejazd wahadłowy. Było sporo ostrych, acz krótkich podjazdów i takich samych zjazdów. Miercurea-Ciuc okazało się typowo „węgierskim” miastem. Oczywiście wszyscy mówili w tym języku. Widzieliśmy węgierskie flagi i ulice, których patronami byli np. Imre Nagy, Kossuth czy Sandor Petofi… W tym mieście wreszcie mogłem wypłacić coś z bankomatu, bo coś drgnęło do przodu na moim koncie. Cieszyłem się jak dziecko. Nocleg po dość długim objeździe miasta, znaleźliśmy w ekskluzywnym pensjonacie „Coroana”. Wcześniej rzecz jasna były zakupy produktów na kolację. Kupiliśmy nawet polską konserwę rybną. Nie zauważyliśmy jednak, że aby ja otworzyć należało mieć nóż do konserw lub jakikolwiek inny nóż. Takiego narzędzia nie mieliśmy. Już prawie mieliśmy obejść się smakiem , gdy Darek wpadł na genialną myśl, że przecież nóż można pożyczyć… Nóż pożyczyliśmy od starszego pana, który był recepcjonistą. Rybka była wyśmienita…

Poranek był dość smutny. Padało. I to intensywnie. Poszliśmy na śniadanie. Trochę ociągaliśmy się z wyjazdem licząc na nagłą poprawę pogody. Nic takiego się nie stało. Pojechaliśmy zatem w deszcz. Pierwszy odcinek wiódł nową ładną drogą do Gheorgeni (po węgiersku Gyergyoszentmiklos, bo ciągle byliśmy jakby na Węgrzech). Mnie na samym początku jazdy dopadł dziwny kryzys. Wydawało mi się, że miał związek ze śniadaniem, na które zjadłem chyba nieświeże parówki. Męczyłem się straszliwie przez 30 km. Wlokłem się z tyłu, nie wychodziłem na zmiany, nawet z wielkim wysiłkiem wyprzedziłem jakiegoś miejscowego jegomościa, który żwawo pedałował w gumofilcach… Deszcz ciągle zalewał twarz i moczył ubranie. Pod nosem ciskałem przekleństwa. Potem kryzys minął, ale do końca dnia czułem się nieswojo. W Gheorgeni zjedliśmy ciepłą i pożywną zupkę. Akurat kiedy siedzieliśmy w knajpie deszcz ustał. Przed nami było kolejne pasmo górskie z przełęczą Pangarati 1256 mnpm. Początek podjazdu był łagodny. Później nachylenie nieco się zwiększyło, jednak wjazd na przełęcz ogólnie nie był męczący. Stanęliśmy nawet ze dwa razy, aby pstryknąć fotkę. Deszcz znowu zaczął kropić. Wjechaliśmy w las, a droga wiła się nieśpiesznie. Im wyżej, tym większa była mgła i coraz więcej wody lało się z nieba. Zrobiło się też koszmarnie zimno. Cóż to, jesteśmy na południu Europy czy brniemy na Nord Cap!? W strugach wody wjechaliśmy na samą przełęcz. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy mimo tych przeciwności nie urządzili małej sesji zdjęciowej na szczycie… Stali tam jacyś ludzie i prowadzili sprzedaż lokalnego miodu. Zjazd z przełęczy pamiętam jak coś obrzydliwego. Drętwiały mi ręce, przemoczony byłem do suchej nitki, zimno i wiatr odczuwałem jakby ktoś wbijał mi w ciało lodowate sztylety. Zjazd z Pangarati prowadzi prosto do wąwozu Bicaz. Jest to niezwykle ciekawy twór geologiczny. Droga wygląda jak wykuta w skale. Wysokie urwiska wznosiły się wysoko do góry. Na odcinku kilku kilometrów można oglądać te zadziwiające widoki. Myśmy je oglądali i podziwiali, a czasem nawet przystawali, mimo parszywej pogody. Droga wiodła caly czas w dół. Zjeżdżaliśmy dość szybko. W miejscowości Tasca stanęliśmy na obiad. Była godzina siedemnasta. Byliśmy na 105 km etapu. W trakcie jak jedliśmy „świniowy” posiłek, rozpętał się istny potop. Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy pozostać już w tym miejscu na nocleg, bo nasza restauracja była jednocześnie pensjonatem. W pokoju z sakw wyciągnęliśmy rzeczy. Były w większości przemoczone. Mój bagaż był dodatkowo zapakowany w foliowe reklamówki, nie uchroniło go to przed wilgocią. Na szczęście paszport się nie uszkodził, bo go pieczołowicie zabezpieczyłem przed wyruszeniem w trasę. Ciuchy porozwieszaliśmy gdzie się dało, żeby nieco podeschły. Niestety mój licznik odmówił współpracy. „Zamókł od deszczu”. Od tego momentu dalsze dane statystyczne zawdzięczamy licznikowi Darka. Wcześniej widząc, że mój licznik szlag trafia ustaliłem współczynnik przeliczeniowy, który wynosił 65,5:66,9 (wskazanie Darkowego licznika mnożyłem przez 0,97907 i ustalałem w ten sposób hipotetyczne wskazanie mojego). Jestem chorobliwie przywiązany do wskazań swojego licznika, bo uważam, że jest (był?) idealnie wyskalowany… Darek do moich przeliczeń odnosił się z pobłażliwością. Do zmierzchu było jeszcze dużo czasu. Postanowiliśmy zatem przenieść się do knajpy i zorganizować małą imprezkę. Włożyliśmy co suchsze rzeczy i zeszliśmy na dół. Gości było niewielu. Głównie miejscowi. W Rumunii ostał się ten niemiły obyczaj, że w lokalu można palić papierosy. Trochę nam to przeszkadzało w trakcie całej wyprawy, ale cóż było robić. Spróbowaliśmy miejscowego piwa, a także w nieco większej ilości wspomnianej wcześniej palinki. Rozmawialiśmy o planach: moich, Darka, a także wspólnych. Coś się z tego urodziło, ale za wcześnie, by o tym pisać. Ich ewentualna realizacja będzie w przyszłym roku… Po raz kolejny przypominaliśmy sobie nasze wspólne ulubione filmy („Miś” i inne Barei, „Nic śmiesznego”) oraz najbardziej ukochane przez nas skecze z Monty Pythona. Było coraz weselej, w ciele wytwarzało się milutkie ciepło. Język się trochę plątał, ale nam to jakoś nie przeszkadzało. Po powrocie do pokoju sen przyszedł błyskawicznie. Czy to przez zmęczenie, czy ciepłe łóżko, czy palinkę? Nie wiem. Ze względu na skrócenie etapu, pojawiła się wątpliwość czy zdołamy zrealizować plan. Wyjściem awaryjnym byłoby ominiecie Lwowa i przejazd z ukraińskich Karpat bezpośrednio do Przemyśla. No ale póki co nie myśleliśmy o tym. Póki co spaliśmy smacznie w ciepłej pościeli.
Rano jak otworzyłem oczy pierwszą rzeczą, którą zrobiłem było zbadanie tego co za oknem. Nie padało! Ale ciężkie chmury brzemienne wodą wisiały nad głowami. Nad okolicznymi górami unosiły się ogromne kłęby pary. W głowie nieco mi trzeszczało, ale nic sobie z tego nie robiłem. Najgorsze były przemoczone buty. Zacisnąłem zęby i wsunąłem je na stopy… Fotka z hotelikiem i jazda w kierunku miejscowości Bicaz!
W Bicaz byliśmy po krótkim szpurcie. Tu Darek odwiedził aptekę, bo musiał kupić swój specyfik na bolące kolano. Pogoda była znośna. Raz czy dwa razy coś tam skapnęło z nieba, ale nie zwracaliśmy na to żadnej uwagi. Był wąwóz Bicaz, było miasteczko Bicaz, czas na jezioro Bicaz. Jazda wokół niego dała piękne widoki oraz sporą ilość kąśliwych podjazdów i ostrych zjazdów. Bicaz to spore jezioro zaporowe, a nasza trasa właśnie była tak wytyczona, że musieliśmy je objechać wkoło. Już dokładnie nie pamiętam, ale dystans wokół jeziora wynosił ok. 40 km. Kolejna część etapu to jazda w kierunku północno- zachodnim, wzdłuż i w górę rzeki Bistrica. Jazda w górę rzeki ma to do siebie, że cały czas lekko nabiera się wysokości. Trudno to nazwać podjazdem, ale czuło się wyraźnie i widziało, że wjeżdżaliśmy w kolejne pasmo górskie. Bistrica to spora górska rzeka. Dynamicznie toczy swoje wody. Po deszczach jej kolor stał się intensywnie brunatny. Nasza droga często krzyżowała się z rzeką, przejeżdżaliśmy przez kolejne mosty. Rzeka towarzyszyła nam przez 80 km. W końcu doprowadziła nas do ładnej turystycznej miejscowości Vatra Dornei. Tu obiad. Rzecz jasna, „świniowy”… na liczniku było już 140 km, ale godzina była jeszcze młoda. Postanowiliśmy zatem nadrobić straty z poprzedniego dnia i pojechaliśmy dalej. Znowu wskoczyliśmy na piękną nową drogę z szerokim pasem pobocza. Trasa była dość urozmaicona. Niestety znowu dopadły nas czarne chmury. Deszcz nasilał się z każdą sekundą. W końcu jechaliśmy w strasznej pompie. W chwilę znowu wszystko stało się mokre. A buty prawie już mi wyschły… Pruliśmy zatem ostro do przodu, by jak najszybciej znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Wreszcie w miejscowości Ciocanesti- jest „pensiunea” (pensjonat)! Ściągamy ociekające wodą sakwy i w strugach deszczu wchodzimy pod dach, dwa zmoknięte sopelki. Nawet rowerom się udało znaleźć miejsce w garażu, gdzie mogły spokojnie i w suchych warunkach zapaść w drzemkę… Do tej pory stały nocą na wolnym powietrzu, przywiązane do płotu, drzewa czy jakiegoś słupa. Kolację spożyliśmy w milczeniu. Dobrze że przezornie zaopatrzyliśmy się jeszcze w Vatra Dornei. Kupiliśmy tam też po dwie puszki piwa do kolacji. Ja wypiłem z trudem tylko jedną. Jakoś dość miałem już płynów. W każdej postaci. Gdy usypialiśmy, deszcz ciągle tłukł się o dach naszego pensjonatu.
Następnego ranka obudził nas ten sam dźwięk. Padało intensywnie. Zaczęliśmy nawet żartować, że dobrze byłoby gdyby ktoś buchnął nam rowery, bo nie musielibyśmy znowu moknąć. No ale przecież były zamknięte w garażu. Fakt, w garażu czekały na nas nasze rowery. „Jacy uczciwi!” powiedzieliśmy o właścicielach pensjonatu, znowu cytując jeden z ulubionych naszych filmów. Był to jednak śmiech ze sporą dawką sarkazmu. Założyliśmy sakwy na rowery, na siebie mokre i niemiłe rowerowe ubranko. Zacisnąwszy zęby popedałowaliśmy przed siebie. Nasza droga znowu wiodła wzdłuż rzeki Bistrica. Rozpoczął się podjazd na przełęcz Prislop. Stan nawierzchni był zadawalający. Jechaliśmy żwawo. Profil podjazdu był dość łatwy, nachylenia wahały się w granicach 5-8 %. Serpentynki prowadziły nieśpiesznie przez las. Ruch samochodowy był znikomy. Na skołatane od fatalnej pogody nerwy dobrze podziałało piwko, którym wzgardziłem poprzedniego wieczoru. Wypiłem je szybko, bo nie lubię mieszać piwa z wodą. A ta ostatnia lała się na nas wielkimi strugami. Przełęcz, która wznosi się na sporej wysokości 1416 mnpm, osiągnęliśmy na czterdziestym czwartym kilometrze naszego etapu. Forma była dobra, nawet nie mieliśmy zadyszki. Na przełęczy stoi jakaś cerkiewka oraz coś na kształt schroniska. Wstąpiliśmy do niego i wypiliśmy po dwie herbaty. Ja nawet posłodziłem swoją, choć niezbyt lubię słodką herbatę… Przejrzałem swoje rzeczy i wybrałem z sakw coś mniej mokrego niż miałem na sobie. Stanowiliśmy chyba dość marny widok, bo ktoś z obsługi schroniska napalił w piecu. Stanęliśmy przy ciepłym palenisku i suszyliśmy nasze rzeczy, które wypuszczały wilgoć wielkimi kłębami pary. I oto stał się cud! Jak zbieraliśmy się do odjazdu, deszcz ustał i nieśmiało wyszło słońce. Zjazd był długi i przyjemny. Nie padało! Gdy się wywłaszczyło, sunęliśmy nadal szybko, bo trochę pomagał wiatr. Były kolejne miejscowości: Borsa, Viseu de Sus… Na kilka kilometrów przed miejscowością, w której miał nastąpić koniec etapu, rozpoczął się kolejny podjazd. Nie był zaznaczony na mapie jako przełęcz, jednak śmiało można go tak nazwać. Z braku lepszego pomysłu ochrzciliśmy go No Name Pasul mieszając różne języki (Przełęcz Bezimienna). Podjazd miał kilka kilometrów, za to zjazd był zaiste bajeczny. Szybko przemknęliśmy potem ostanie kilometry i stanęliśmy przez tablicą Sighetu Marmatiei, ostatniego miasta w Rumunii na naszej trasie. Napełniła nas lekka duma. Oto część planu zrealizowana! Już wiadomo było, że dojedziemy też do Lwowa. Sighetu Marmatiei to ładne miasteczko, może trochę zaniedbane, ale widać tu mieszanie się kultur pogranicza. Są ładne budowle i ciekawe uliczki. Zbadaliśmy dojazd do przejścia granicznego na Ukrainę oraz później zakwaterowaliśmy się w hotelu „Coroana” (kolejnym o tej nazwie), który pamięta pewnie czasu wczesnego Causescu. Wieczorem były zakupy jedzonka na kolację, małe zwiedzanie miasta (jakby kto pytał: w deszczu) oraz wydanie ostatnich lei w sympatycznej knajpce. Sen przyszedł szybko…
Następnego dnia wstaliśmy z obawą, że nadal siąpi. Jednak nie! Pogoda była całkiem znośna. Rzec można, że było nawet ciepło. Do granicy mieliśmy ze dwa kilometry. Była najpierw mała kontrola po stronie rumuńskiej, potem przejazd mostem nad Cisą (bardzo urokliwa rzeka, dość już duża i szeroka w tym miejscu, mimo swego górnego biegu i niewielkiego dystansu od źródła, które zlokalizowane jest w ukraińskich Karpatach), a na końcu dość spokojne i krótkie sprawdzenie po stronie ukraińskiej. Z przekraczaniem granicy ukraińskiej mieliśmy niemiłe doświadczenia dwa lata temu, trochę nas wymęczono na przejściu Hrebenne- Rawa Ruska. No ale jeśli chodzi o granicę, to nasz powrót do Polski był nad wyraz skomplikowany. Ale o tym później…
W najbliższym sklepie za granicą wymieniłem euro na miejscową walutę – hrywny. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy płaskim terenem. Mijaliśmy miejscowości, w których kłębili się ludzie na przydrożnych targowiskach, czekali na przystankach lub po prostu gdzieś szli z pozoru bez istotnego celu. Na z kolei mijały samochody osobowe oraz wielkie posowieckie ciężarówki. Mknęliśmy szybko, droga była całkiem dobra, tylko czasem na samym jej skraju były wielkie buły asfaltu, jakby ktoś zapomniał je wywalcować… dziarsko świeciło słońce. Chłonąłem jego promienie i napawałem się miłym ciepłem. Na dłuższy postój stanęliśmy w miejscowości Chust. Zjedliśmy południową porcję zupy- oczywiście barszczu ukraińskiego. Od tego momentu rozpoczęliśmy jazdę lekko pod górę- przed nami była ostatnia górska bariera – ukraińskie Karpaty o ładnie brzmiącej nazwie – Gorgany. Z pozoru wydawało się, że opuściliśmy cywilizację, okolice wydawały się nieskażone przemysłem, urbanizacją i wielką turystyką. Jednak przez mijane przez nas wioski pewnie przejeżdżali jacyś turyści, bo często spotykało się wystawione na sprzedaż różne miejscowe specjały i produkty: czereśnie, owoce leśne, miód, jakieś soki czy nalewki. Znowu jechaliśmy w górę rzeki. Jest nazwa była nieskomplikowana: Rika. Czyli rzeka „Rzeka”. Widoczki były malownicze, sielskie i przyjemne dla oka. Zieleń lasów, złoto słońca, błękit nieba, czerń asfaltu. Nawet mój licznik ożył, wygrzany i osuszony lipcowymi promieniami naszej gwiazdy… W pewnym momencie dogoniła nas mała ciemna chmurka. Potem dogoniła nas spora burza i znowu zlało nas w sposób haniebny. Licznik szlag trafił na amen. Podobnie jak mój humor. Burza po jakimś czasie przeszła, ale znowu człapało i chlupało mi w butach. Takie widocznie fatum… Po zjedzeniu obiadu w miejscowości Mirżija (albo coś takiego), rozpoczęliśmy podjazd na Przełęcz Toruńską. Mijaliśmy kolejne wioski, które ciągnęły się wzdłuż drogi, stoczyliśmy zwycięską walkę z jakimś tubylcem, który za wszelką cenę chciał nas wyprzedzić na rowerze, pogoda się poprawiła. Darek jechał w coraz większym tempie, z trudem za nim nadążałem. Jak zresztą później powiedział, czuł w sobie niezwykłą moc. Ale też bolało go kolano. Wszystko tak się dziwnie składało: kolano uszkodził sobie w styczniu podczas tatrzańskich wędrówek, a jego siła jazdy wynikała, jak sądził, z przymusowej przerwy, odpoczynku i bezczynności w trakcie rekonwalescencji. Z naszej mapy wynikało, że mamy przed sobą Przełęcz Wyszkowską, ale była to błędna informacja. Podjazd był o średniej trudności, ale ze względu na duże tempo jazdy, trochę się namęczyliśmy. Po przejechaniu kilku ostatnich serpentyn stanęliśmy na przełęczy. Ze mnie kapał tym razem nie deszcz, ale pot… Tablica informowała „Torunski pieriewał”. Nawet wysnułem teorię, że przecież nazwa obiektu geograficznego na polskiej mapie może oddawać jego polską nazwę, a miejscowi mogli go nazwać po swojemu. Jak się okazało następnego dnia, teoria ta nie odpowiadała prawdzie. Było to o tyle ciekawe, że przed wojną na Przełęczy Wyszkowskiej była granica pomiędzy II Rzeczypospolitą a Czechosłowacją. Nam po wojnie zabrano spore obszary, ale i ówczesna Czechosłowacja straciła co nieco. Teraz to się nazywa Okręg Zakarpacki. Na przełęczy pasły się krówki. Zrobiliśmy tradycyjną sesję i puściliśmy się w dół. Zjazd był dynamiczny, ale mógł być bardziej, bo należało uważać na asfalt, który nie był w idealnym stanie. Darek pojechał pierwszy. Gdy znalazłem się w Wyszkowie (Wyshkiv), zobaczyłem, że Darek siedzi sobie na ławeczce, a jego rower stoi koło niego. Zobaczyłem też, że kroi się kolejny podjazd. Darek nie stanął w tym miejscu przypadkowo. Przed nami był bardzo ładny hotelik o wdzięcznej nazwie „Jalinka”. Ze względu na późną już porę i perspektywę kolejnego podjazdu, postanowiliśmy zakończyć tu etap. Hotel był całkiem przyzwoity. I ta cena! Za pokój dwuosobowy ze śniadaniem zapłaciliśmy po 150 hrywien, czyli około 50 zł. Żyć, nie umierać!
Kolejny dzień zaczął się tradycyjnie. Deszcz. Rozpoczęliśmy ten podjazd sądząc, że jest to jakaś mała hopka i że niebawem pomkniemy znowu w dół. Okazało się, że podjazd był całkiem „świniowy” i doprowadził nas do Przełęczy Wyszkowskiej. Tak więc na tym krótkim odcinku były dwie przełęcze. Stąd całe zamieszanie z mapą i dawną granicą. Tak czy siak, była to już naprawdę nasza ostatnia przełęcz. Zjeżdżałem w dół ze świadomością bliskiego końca naszej ekspedycji. Wokół najpierw były lasy, potem pola. Nad głową buzowały linie wysokiego napięcia. Wyobraziłem sobie, że taka linia się urywa i na mnie spada. Zrobiło mi się cieplej. W końcu deszcz przestał padać, a my przejechaliśmy przez Wygodę, Dolinę i Stryj. Potem była szybka jazda piękną drogą z szerokim poboczem, od Mikołajowa już dwupasmówka. Dwadzieścia kilometrów przed Lwowem rozpętał się istny potop. Jechaliśmy prawie jak w korycie rzeki. Kląłem tak strasznie, że chyba nawet Darkowi, który też czasem rzuci cięższe słowo, więdły uszy. Jak mijały nas ciężarówki, to wzbijały taki wodny tuman, że nic nie było widać. Przy samej tablicy z napisem „Lwów”, deszcz nieco zelżał. Było jednak strasznie zimno. Dojechaliśmy do starego miasta, zobaczyliśmy operę i pomnik Mickiewicza, w deszczu przemierzaliśmy lwowskie bruki, które pamiętają czasy Franciszka Józefa. Szukaliśmy hotelu, bo czułem że bierze mnie jakieś choróbsko. W centrum miasta było jednak drogo. W końcu pojechaliśmy w kierunku naszej drogi wylotowej na Krakowiec w kolejnym etapie. No i hotel sam się znalazł. Był nowy i ładny, o dziwnej nazwie „Nton”. Ze względu na późną porę, ciągły deszcz, przemarznięcie i zmęczenie, ciąg dalszy zwiedzania Lwowa przenieśliśmy na poranek następnego dnia. Po obfitej kolacji, trakcie której spróbowaliśmy miejscowych trunków, na sen nie trzeba było długo czekać.
Następnego dnia wstaliśmy jednak dziarsko koło szóstej rano. Pogoda była niezgorsza. Wzięliśmy nasze rowery i bez sakw, które pozostały w hotelu, pojechaliśmy ponownie do centrum. Głównym punktem naszego zainteresowania był Cmentarz Łyczakowski. Rzeczywiście każdemu, kto odwiedzi to miasto, polecam zwiedzenie tej nekropolii. No bo i groby Orląt Lwowskich, i piękne pamiątki naszej historii w postaci znanych osób spoczywających na cmentarzu (Konopnicka, Zapolska, Ordon, Goszczyński, Szajnocha), no i wreszcie urzekające nagrobki mniej znanych osób. To wszystko warto zobaczyć. Rano miasto było zupełnie pozbawione zgiełku i ruchu. Nawet Cmentarz Łyczakowski był zamknięty, ale stróż nam otworzył znęcony perspektywą wzięcia paru hrywien do kieszeni.
Ostatni etap miał być miły i przyjemny. Wyruszyliśmy ze Lwowa po godzinie ósmej. W perspektywie była godzina do przodu wynikająca z różnicy czasów. Darek miał pociąg przed szesnastą i chciał na niego zdążyć. Trasa była pofalowana, trochę przeszkadzał nam wiatr. No ale brnęliśmy śmiało do przodu. Na granicy stanęliśmy koło trzynastej czasu polskiego. I tu pojawił się problem. Ukraiński celnik o posturze Pudzianowskiego stwierdził, że jest to przejście dla ruchu samochodowego i rowerów nie przepuści. „Jedźcie do Medyki, 50 km stąd”, rzekł z przekąsem. No ale po jakimś czasie doradził nam, byśmy poprosili kierowcę jakiegoś busa, by zabrał rowery na pakę. Rzeczywiście, tak zrobiliśmy. Jednakże czas oczekiwania, a potem straszne kontrole po stronie ukraińskiej i polskiej spowodowały, że dla Darka perspektywa odjazdu z Przemyśla pociągiem bezpośrednio do Warszawy stała się mało realna. Gdy zabieraliśmy rowery z busa ,już po polskiej stronie, była za kwadrans trzecia. Znowu zaczął padać deszcz. Darek postanowił jednak spróbować szczęścia. Wyskoczył jak z katapulty. Naprawdę nie miałem ochoty gonić na złamanie karku. Poza tym sądziłem, że i tak nie ma szans. Zatem za Korczową pożegnaliśmy się i podziękowali za wspólną jazdę. Jechałem niespiesznie w coraz większych strugach wody. Mój pociąg był po siedemnastej, zatem miałem czas. Dojechałem do Przemyśla, zrobiłem sobie zdjęcia z tabliczka tego miasta oraz z reklamą miasta umieszczoną na wielkiej tablicy o treści „fajrant w Przemyślu”. Cholera, pomyślałem, zrobili ja chyba specjalnie dla nas…
Darek na pociąg nie zdążył. Pojechaliśmy razem, ja do Wrocławia, on póki co do Krakowa. W pociągu suszyliśmy nasze ubrania i buty. Smród był potworny… W Krakowie pożegnałem się z Darkiem, dalej już jechałem sam. Spałem i marzyłem w tych snach o ciepłej Rumunii…
Teraz już nie pamiętam tych wszystkich trudów, zimna, złej pogody i uporczywego deszczu. Teraz uśmiecham się na myśl o naszej wyprawie.
Pamiętasz Darek o naszych planach? Mogę Ci powiedzieć na koniec: „w miejsce być może, dajemy z pewnością”.
Ależ wyszedł elaborat. Ktoś doczytał do końca?





Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!