Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 301661.90 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.69 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 112.80km
  • Czas 04:42
  • VAVG 24.00km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

deszcz

Niedziela, 7 października 2012 · dodano: 07.10.2012 | Komentarze 1

W końcówce tygodnia intensywnie śledziłem prognozy pogody na weekend. Kiedyś strasznie tu chwaliłem przewidywalność prognoz na Onecie. I im zawierzyłem. Mówiły że w sobotę maja być przelotne opady, a w niedzielę brak deszczu, ale za to chłodniej. Nawet w piątek popołudniu ciągle takie informacje można było znaleźć na Onecie. Zaplanowałem zatem jazdę na niedzielę. Miał być jakiś niezły dystans wśród jesiennego słoneczka… Wczoraj za to wybrałem się na grzyby, jak zwykle. Tym razem zebrałem ich nieco więcej. Sosik był pierwszorzędny. Tak chodząc po lesie ciągle wypatrywałem tych zapowiadanych przelotnych opadów. Ale jakoś nie chciały nastąpić, było pięknie i słonecznie. W domu z pewną konsternacją obejrzałem sobie prognozy na niedzielę. Opady! No, pomyślałem sobie, może się nie sprawdzą.

Gdy rano wstałem (hm, rano… było mocno po dziewiątej), okazało się, że świat za oknem stał się kwintesencją czegoś, co każdego rowerzystę napawa ohydą: zimno i obfity deszcz. Wszystko przykryte listopadowym lepkim oparem. Przez chwilę zanalizowałem sytuację. Wybrać się w taką pogodę na dłuższą trasę to gwarantowana jazda w mokrym ubraniu i prawdopodobne przeziębienie. A planowałem piękny przelot do Złotoryi..! Zły zjadłem śniadanie i cały czas wyglądałem przez okno. Deszcz nie ustępował. Wreszcie po dwunastej coś jakby zelżał. Szybko ubrałem się w zimowy ubiór, na gołe stopy nałożyłem foliowe torby na śmieci (mój stary sposób na jazdę w deszczu) no i wyjechałem. Na zewnątrz okazało się jednak, że deszcz nie daje za wygraną, pada jak wściekły. Trochę inaczej to wyglądało z perspektywy mojego okna. Ziąb przy tym był arktyczny. Złota polska jesień, o której kiedyś pisałem, ulotniła się jak kamfora. Brak słońca, brak babiego lata, brak ciepłych kolorów jesieni. Za to wilgoć, mgła i temperatura może z pięć stopni. Po pierwszych kilku kilometrach przemoczony miałem tyłek (tylne koło kierowało nań fontanny wody) oraz stopy (nic nie pomogły folie). Cały czas myślałem o swojej trasie. W takich warunkach raczej długo nie da się jechać. Postanowiłem zatem dotrzeć do Dzierżoniowa, a stamtąd lekkimi zakosami wrócić do domu, tak by zrobić te z 60 km… Z pewną dozą zauroczenia obserwowałem szczyt Ślęży zasnuty mgłami. Trzeba przyznać, że wyglądał pięknie i majestatycznie. Nawet przez moment wyobraźnia zaczęła mi podsuwać widoki starożytnych obrzędów, które tutaj się odbywały. Ponoć na szczycie dokonywano rytualnych mordów. Po chwili przyszło otrzeźwienie, ja bym zamordował tych Onetowych prognostyków…

Wszyscy okoliczni rowerzyści kierowani rozsądkiem zostali w domu. Na trasie nie spotkałem żadnego bikera, oprócz mieszkańców wiosek jadących na rowerze do sklepu (no ale ich jednak trudno nazwać bikerami). Przed Dzierżoniowem, gdy na liczniku było ciut ponad 20 kilometrów, stał się mały cud. Deszcz przestał padać. Przez sekundę przeanalizowałem sytuację. Postanowiłem nie zawracać tylko jechać trochę dalej. Raz kozie śmierć. Byłem dość kompletnie przemoczony, ale pomyślałem, że może chociaż zrobię te sto kilometrów. Zresztą prognozy (tym razem przed wyjazdem obejrzane na innych portalach) zwiastowały koniec opadów jakoś tak koło piętnastej.

Rzeczywiście, poprawiło się. Już do końca mojej dzisiejszej wycieczki nie padało. Było jednak mokro i wilgotno. Wszędzie straszyły wielkie kałuże. Moje ubranie wydzielało nieprzyjemny zapach, mieszanka potu i parującej deszczówki…
Jechałem w kierunku Niemczy. Za Gilowem znaki pokazały ślepą drogę. Nie za bardzo się tym przejąłem, pojechałem dalej. Przed Niemczą trwają prace nad poszerzeniem drogi krajowej Wrocław-Kudowa Zdrój. Musiałem parę metrów przenieść rower. Przez plac budowy, który zamienił się w błotny ocean. No ale jakoś mnie nie wchłonął.

Po minięciu Strzelina nawet zaczęło się przejaśniać. Słońce nieśmiało pokazywało się znad grubej warstwy chmur. Cieszyło mnie to, bo trochę się osuszyłem i perspektywa braku kolejnych opadów była czymś miłym. Jednak poprawa pogody spowodowała wzmożenie się powiewów wiatru. Drugi odcinek swojej trasy musiałem z nim się zmagać. W porywach był całkiem mocnym przeciwnikiem…

Do Świdnicy dotarłem o 17:30. W opisywanej już knajpce „Mocca” wychyliłem kufel piwa i zjadłem pokaźny kotlet świniowy z dodatkami. Czułem już brak kalorii. Chyba więcej ich straciłem walcząc z zimnem i wiatrem niż w wyniku jazdy.

Z lubością zrzuciłem przemoczone ( i nieco cuchnące) odzienie. Ciepły prysznic był wielką przyjemnością. Teraz czeka mnie kolejna przyjemność. Sen. Dobranoc.

Dzisiejsza trasa: Świdnica-Wiry-Jędrzejowice-Kiełczyn-Dzierżoniów-Gilów-Niemcza-Wojsławice-Prusy-Strzelin-Zielenice-Brochocinek-Łagiewniki-Jaźwina-Boleścin-Świdnica.





Komentarze
maciekc86
| 16:09 poniedziałek, 8 października 2012 | linkuj Z internetowych prognoz chyba najbardziej sprawdzają się na stronie www.meteo.pl
Często spełniają się co do godziny.
Ale i tak podziwiam, bo nic by mnie wczoraj nie zmusiło do jazdy. Pozdrawiam.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!