Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 298725.50 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.71 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2010

Dystans całkowity:1608.20 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:69:04
Średnia prędkość:23.28 km/h
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:146.20 km i 6h 16m
Więcej statystyk
  • DST 191.90km
  • Czas 07:52
  • VAVG 24.39km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

uzupełnienie po dwóch latach...Litwa

Wtorek, 1 czerwca 2010 · dodano: 04.01.2012 | Komentarze 0

Kolejny etap zaczęliśmy objeżdżając Szawle. Trochę odebrało nam animuszu, gdy ujrzeliśmy tablicę z nazwą miejscowości, do której chcieliśmy tego dnia dotrzeć : „Palanga 156 km”. Niby znane są te dystanse, z reguły robiliśmy przecież więcej kilometrów, lecz lepiej się jedzie planując kolejne krótsze odcinki i widząc stosowne informacje na tabliczkach. Pojawiło się trochę pagórków, które pokonywaliśmy żwawo, droga cały czas prowadziła lasami, wiła się między wioskami, do których prowadziły białe drogi szutrowe. My już jednak nie myśleliśmy o skrótach, woleliśmy asfalt. Wyrobiliśmy rytm jazdy. Każdy z nas prowadził przez 10 km, co było precyzyjnie wymierzane przez niebieskie tabliczki kilometrowe. Mnie zaczęła doskwierać tylna część ciała, bo lekkomyślnie zgodziłem się na zmianę ustawienia siodełka podczas przeglądu Zdechlaka przed wyjazdem. Siodełko później przestawiłem, lecz odniesione rany były na tyle dotkliwe, że musiałem sobie kupić kremik, którym smarowałem sobie tę część ciała na cztery litery. Co za ulga! Przed Palangą jest miasto o ciekawej nazwie Kretynga ( Kretinga ). Ciekawe kto w nim zamieszkuje? Za parę kilometrów było już Morze Bałtyckie. Palanga to litewski największy i najbardziej znany nadmorski kurort. Dotarliśmy do Bałtyku, który był stalowoszary. Najpierw pojechaliśmy na spore molo, opanowane przez tłumy wędkarzy. Oczywiście było zanurzenie rowerowych kół w bałtyckich falach, ja przy okazji niechcący zanurzyłem także obute stopy. Było jeszcze wcześnie, postanowiliśmy zatem jechać dalej i zanocować w Kłajpedzie. Z Palangi jechaliśmy ścieżką rowerową, a potem już normalną drogą. Kłajpeda to spore miasto portowe. Trochę się nakrążyliśmy zanim udało nam się znaleźć hotel. Był całkiem przyzwoity i przy tym w rozsądnej cenie.
Następny dzień poświęcony był na jazdę po Mierzei Kurońskiej. Jest to twór geograficzny analogiczny do naszej Mierzei Helskiej, jednak znacznie dłuższy, bo liczy sobie blisko 100 km, z czego mniej więcej połowa należy do Litwy, a druga do Rosji ( odwód kaliningradzki). Mierzeja od strony Kłajpedy nie ma stałego połączenia z lądem, można na nią dostać się promem. Jak wystartowaliśmy rano spod hotelu, to przejechaliśmy całe miasto i zamiast do promu na mierzeję, dotarliśmy do wielkiego terminalu portowego, skąd wielkie statki wypływają na szerokie wody. Zawróciliśmy zatem i po krótkiej jeździe znaleźliśmy wreszcie właściwe miejsce. Promem płynęło się chwilkę i już można było znaleźć się w nieco innym świecie- stworzonym przez bałtyckie piaski. Najpierw w dość żwawym tempie dotarliśmy do granicy rosyjskiej. Nic sobie nie robiąc z zakazu fotografowania, pstryknęliśmy parę zdjęć. Aresztu nie było. Kolejnym punktem jazdy był nadbałtycki kurort Nida. Tu zjedliśmy pożywne drugie śniadania, trochę odpoczęliśmy i dalejże z powrotem do Kłajpedy. Obok normalnej drogi była ścieżka rowerowa, lecz my ją zignorowaliśmy, bo jakoś te litewskie ścieżki nam nie leżały. Co jakiś czas przy drodze widniał złowieszczy znak „zakaz wjazdu dla rowerów”. Myśmy lekceważyli je w sposób ewidentny, mijała nas miejscowa policja nie zwracając na nas uwagi. Około 10 kilometrów przed Kłajpedą był jakiś punkt kontrolny i tu zaczął się klops. Stał tęgi policjant, który nas zatrzymał. Kazał pokazać dokumenty, a gdy dotarło do niego że jesteśmy Polakami wymowny uśmieszek zagościł na jego pulchnej buźce. Wlepił nam mandat po 50 litów ( ok. 60 zł) i powiedział, że trzeba jechać ścieżka rowerową. Nie mam nawet pretensji do stróża prawa, bo robił wszak co do niego należało, jednak dziwne wydaje mi się zakazywanie jazdy rowerami na drodze, gdzie ruch samochodowy jest znikomy. Poza tym, gdybyśmy byli miejscowi, to pewnie by nas puścił bez ukarania. Przez te ceregiele zmarnowaliśmy mnóstwo czasu. Gdy byliśmy w Kłajpedzie dochodziła już dziewiętnasta. Po krótkim namyśle postanowiliśmy jednak jechać dalej, bo przecież noc zapadała po 22. Za cel jazdy wyznaczyliśmy miasto Silute ( o dziwnej polskiej nazwie Szyłokarczma ) odległe ok. 40 km od Kłajpedy. Jechaliśmy w swoim dość ostrym rytmie, ale bez zbytniej nerwowości. Znalazł się nawet czas na spożycie spóźnionego obiadku ( smaczny kotlecik z dodatkami, mniam mniam ). Jak wjeżdżaliśmy do Silute towarzyszył nam piękny zachód słońca. Hotel znaleźliśmy już po zapadnięciu zmroku.
Rano przykra niespodzianka, flaczek w kole roweru Darka. Darek co jakiś czas podpompowywał sobie tylne koło, bo uciekało powietrze. Z reguły wystarczyło zrobić to raz-dwa razy dziennie. Teraz wyglądało to gorzej. Udało nam się zlokalizować sklep rowerowy, gdzie można było kupić nowiutkie dętki. Jak wyjeżdżaliśmy to lekko siąpiło, ale po chwili rozpogodziło się i wraz z upływem godzin było coraz cieplej. Powoli ściągałem z siebie kolejne ciuchy, aż zostałem tylko w spodenkach. Bardzo miłe to uczucie, gdy czuje się wiatr na ciele, a słońce pięknie przypieka. Był to najdłuższy nasz etap. Bardzo dużą część trasy jechaliśmy wzdłuż Niemna, który dostojnie toczył swoje wody. Ładny widok. Trochę zaczęło nam burczeć w brzuchach, kilometry mijały szybko, a żadnej knajpy nie było na horyzoncie. Upał był wielki. Jak to bywa często w takich przypadkach, zaczęło zanosić się na burzę. Najpierw na horyzoncie pojawiły się obłoczki, które ciemniały w oczach. Gdy przejeżdżaliśmy przez miejscowość Vilkija otworzyła się piękna panorama na zakole Niemna. Teraz trochę żałuje, że tam nie stanęliśmy pstryknąć zdjęcia. W dole rzeka, a nad nią dosłownie czarne nabrzmiałe wodą chmury. Znaleźliśmy w końcu restaurację i postanowiliśmy jednak coś zjeść, choć do końca etapu w Kownie było jakieś 20 kilometrów. Gdy wyruszyliśmy w dalsza drogę, zaczęło już kapać. Jechaliśmy dość szybko, by zdążyć przed zmrokiem. Naraz Darek woła, że ma gumę z przodu. No nic zmieniamy. Jedziemy dalej. Naraz Darek woła, że ma gumę z tyłu. Teraz trzeba już lepić. Powolutku zapadają ciemności. Komary przypuszczają dziki atak. Jedziemy dalej. Naraz Darek woła, że znowu ta guma z tyłu. Jesteśmy w ciemnej dupie. Darek klei jeszcze raz. No wreszcie jedziemy. Deszcz zamienia się w ścianę wody. Dojeżdżamy do przedmieść Kowna. Robimy sobie fotkę tablicą nazwy miasta… Wody jest miejscami tyle, jakby wylały rzeki płynące przez miasto: Niemen, Wilia i Nevezis. Przedmieścia ciągną się w nieskończoność. Plączemy się w strugach wody i klniemy dość intensywnie. Po dojechaniu do centrum rozglądamy się za miejscem do spania. Ciężko to idzie, kluczymy i trochę błądzimy. Pytamy się jakiegoś człowieka przemykającego w ciemnościach. W pewnym momencie mija nas samochód, z którego czymś w nas rzucają: najpierw w Darka, potem we mnie. Okazuje się, że to kula zrobiona z mokrego papieru toaletowego. Oryginalny sposób witania przyjezdnych. Docieramy do pierwszego hotelu, ja już prawie ściągam sakwy, a tu nie ma miejsc. Wszystko przemoczone jest już do suchej nitki, mam nadzieję, że rzeczy w sakwach popakowane w reklamówki się jednak nie przemoczyły. Jedziemy dalej. Wreszcie większy hotel. Jakoś nie interesuje nas cena za nocleg. Z ulgą przyjmujemy informację, że są wolne miejsca. Wnosimy rowery. Darek z dziwnym uśmiechem mówi, że w tylnym kole nie ma powietrza. W Kownie dochodzi północ.
Ranek jest zawsze mądrzejszy od wieczoru. Kolejny dzień przynosi słońce i tylko gdzieniegdzie widać kałuże po wczorajszej ulewie. Rzeczy trochę podsuszyliśmy w hotelu, sakwy okazały się nieprzemoknięte. Darek dziarsko bierze się za kolejne klejenie. Kowno to nawet ładne miasto. Pojechaliśmy na starówkę, w kierunku katedry dość urokliwym deptakiem. Przy katedrze w knajpce jemy drugie śniadanko i pijemy kawę. Upiory dnia wczorajszego odeszły wypłoszone przez wesołe słońce. Wyjazd z Kowna odbywał się ruchliwą drogę w towarzystwie spalin i dużych ciężarówek. Tak właściwie według planów z Kowna mieliśmy już jechać do Suwałk, lecz dzięki dłuższym etapom udało nam się wykroić jeszcze dodatkowy etap. Obraliśmy najpierw kierunek południowy do miasta Alytus (Olita), gdzie zjedliśmy obiadek, a potem południowo- wschodni- już do Druskienników. Po drodze znowu lasy i zielone łąki. Flaga Litwy to trzy kolory: żółty, zielony i czerwony. Dla mnie bardziej odpowiednia byłaby: niebieska ( niebo), zielona ( rzeczone lasy i łąki) i czarna ( asfalt pokonywanych dróg ). Tak przynajmniej to widziałem… Do Druskienników dotarliśmy pod wieczór. To ładne uzdrowisko. Hoteli jest niby sporo, lecz w kilku kolejnych, do których zawitaliśmy, brak było miejsc. Jest wreszcie jakiś czterogwiazdkowy! Cóż, raz się żyje. Kwaterujemy się i później robimy zakupy na ostatnią kolację na Litwie. Warto tu wiedzieć, że alkohol ( w tym piwo ) jest tu sprzedawany tylko do godziny 22. Zakaz ten jest skrupulatnie przestrzegany. Pewnie są meliny, ale to nie powinno być tematem opisu na forum rowerowym. My zresztą nic o tym nie wiemy, bo zdążyliśmy przed 22…
Ostatni etap rozpoczęliśmy dość wcześnie, bo mieliśmy na określoną godzinę dotrzeć do Suwałk, na pociąg. Pogoda była sprzyjająca: ciepło, niebo bezchmurne. Humory też dopisywały. Od razu zrezygnowaliśmy z wariantu jazdy krótszą trasą, bo dróżki na mapie były podejrzanie białe ( pewnie szutrowe, a my tego szutru mieliśmy po dziurki w nosie). Wyruszyliśmy zatem w kierunku północno- zachodnim. Był ostatni rzut oka na Niemen, potem parę wiosek i już Lazdijaj, za którym spożyliśmy ostatni posiłek na Litwie. Na granicy w Ogrodnikach raczej ruch nie był duży. W drodze do Suwałk przejechaliśmy przez Sejny ( „litewskie” miasto w Polsce, bo mieszka tu ich sporo i mają ponoć do niego niejaki sentyment) i Wigierski Park Narodowy ( był krótki postój nad jedną z odnóg Wigier). Na widok tablicy z napisem „Suwałki” w myśli przebiegłem przez wszystkie te nasze przejechane kilometry. Coś się kończyło, lecz może nie po raz ostatni wyruszyliśmy w trasę. Przy tablicy było obowiązkowe zdjęcie z gestem zwycięstwa. Przed podróżą pociągiem posililiśmy się w McDonaldzie. Do Warszawy jechaliśmy z Darkiem wspólnie, potem rozstaliśmy się, a ja poczekałem sobie dwie i pół godzinki na swój pociąg. W Jaworzynie Śląskiej byłem w niedzielę 6 czerwca rano. Czekał mnie jeszcze 10-kilometrowy szpurt do domu, do Świdnicy.
Na koniec jeszcze parę uwag. Warto przemierzać obce kraje na rowerze. Widać wtedy wszystko jak na dłoni. Można stanąć w dowolnym miejscu. Można poczuć świeżość nowych tras, które przynajmniej dla mnie są czymś godnym poświęceń. Szkoda tylko, że Rosja i Białoruś nie są praktycznie dostępne. Są tam wymagane wizy, których uzyskanie związane jest z przejściem żmudnej procedury. Wtedy trasę można byłoby jeszcze bardziej uatrakcyjnić ( np. przejechać całą Mierzeję Kurońską i dotrzeć do Kaliningradu). Może kiedyś…
Drogi litewskie są niezłe ( nie licząc tych z nawierzchnią szutrową, rzecz jasna), niestety kierowcy nie traktują rowerzystów z równorzędnych partnerów na drodze. Bywały sytuacje, że wyprzedzali „na trzeciego” jadąc wprost na nas, niekiedy trąbili bez uzasadnienia, często wymuszali pierwszeństwo. Rowerzystów spotkaliśmy niewielu, głównie miejscowi jeździli od wioski do wioski. Tylko raz minęliśmy prawdziwego sakwiarza. Obładowany był rzeczywiście imponująco… Mimo tego zachęcam do odwiedzenia kraju nad Niemnem i Wilią.
Mojemu kompanowi dziękuję za udany wyjazd. Czołem, Darek!