Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 299444.60 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.71 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Listopad, 2012

Dystans całkowity:478.20 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:20:28
Średnia prędkość:23.36 km/h
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:119.55 km i 5h 07m
Więcej statystyk
  • DST 124.00km
  • Czas 05:02
  • VAVG 24.64km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Listopad nie jest taki ponury

Sobota, 24 listopada 2012 · dodano: 25.11.2012 | Komentarze 1

Opis zrobiłem wczoraj, lecz miałem kłopoty z Netem.

Aura w dalszym ciągu sprzyja. Cały tydzień był pogodny i suchy, także sobota nie przyniosła pogorszenia pogody. Temperatura nie przekraczała pięciu stopni, ale w połączeniu z brakiem deszczu oraz silnego wiatru, można rzec, że listopad rozpieszcza… Dawno nie było tak ładnie w tym najbardziej ponurym miesiącu.

Celem mojej wycieczki było miasto powiatowe Jawor. Najkrótszą drogą mam do niego ok. 35 km. Ale drogi głównej bardzo nie lubię. Jest ruchliwa, niebezpieczna i ogólnie nieciekawa. Zatem wybrałem się do Jawora slalomem. Jechałem głównie drogami lokalnymi, czasem kawałek wojewódzkimi, a krajówki tylko przecinałem. Na początku nieco byłem zdziwiony, bo jakoś nie spotkałem żadnego rowerzysty. Wierzyć mi się nie chciało, że nikt nie chce wykorzystać ostatnich podrygów dobrej pogody. Mknąłem zatem sam, dość żwawo, bo wiatr nie dokuczał. Cały czas miałem w pamięci jazdę z zeszłej soboty i te potępieńcze podmuchy, które zabierały cały entuzjazm pokonywania kilometrów na rowerze. Tym razem było inaczej. Wiatr chyba hasał gdzie indziej. Na początku trasy wstąpiłem do „dziewiczej” miejscowości, która leży 10 km od mego domu. Miejscowością tą był Niegoszów. Wiele razy koło niej przejeżdżałem. Wydawało mi się, że prowadzi do niej ślepa droga. Ale gdy dojechałem do końca wioski, zobaczyłem nowiutki asfalt, który wił się z powrotem w kierunku Świdnicy. Drogi tej nie znam, ale kiedyś zgłębię jej tajniki. Dziś miałem inne plany. Slalom do Jawora…

Za Żarowem zaliczyłem kolejny „dziewiczy” odcinek. Była nim droga prowadząca przez miejscowości Kruków i Zastruże. „Dziewiczość” na odcinku może siedmiu kilometrów chłonąłem z wielkim zaciekawieniem. Czyli przyglądałem się nowym miejscom. Jakość drogi była poprawna. Rower współpracował ze mną ku obopólnemu zadowoleniu.

Wyjechałem z domu około godziny dziesiątej, po zjedzeniu dość lekkiego śniadania. W trakcie jazdy nic nie zjadłem. Na początku po prostu nie byłem głodny, potem gdy już żołądek wił się w spazmach, postanowiłem dojechać już do Świdnicy, by w swej ulubionej knajpce zjeść coś konkretnego. Oczywiście myślałem o kotlecie świniowym.

Tymczasem upływały kolejne kilometry, przed oczyma migały tabliczki z nazwami miejscowości. Po południu zrobiło się chłodniej, a wiatr wzmógł się nieznacznie. Na trasie spotkałem parę rowerzystów (chłopaka i dziewczynę). Powiedzieliśmy sobie grzecznie „cześć”, a ja nieco zamyśliłem się nad swoją dolą. Samotna jazda jest przyjemna, ale o ile milsza jest jazda z kimś. Chwilę zastanawiałem się nad niesprawiedliwością tego świata. Ale zaraz mi przeszło…

Dziś też zdarzyła się podobna historia jak tydzień temu. Jakiś biker uparcie gonił mnie przez może z 8 kilometrów. Powiecie, czemu nie poczekałem na niego, skoro tak łaknąłem towarzystwa. No cóż, odpowiedzią jest chyba kolejne dotknięcie Ducha Sportu. Otóż ten duch kazał mi uciekać ile sił w nogach i nie dać się dogonić. Zadanie było trudne, bowiem znajdowaliśmy się już blisko Świdnicy, a mnie brak kalorii nieco przeszkadzał w mocnej jeździe. Jechał za mną może 100 m. Dystans między nami magicznie utrzymywał się cały czas na tym samym poziomie. Gdy obejrzałem się na jednym ze skrzyżowań, jego już nie było. Pewnie skręcił w swoją drogę.

W Świdnicy byłem po piętnastej. Chociaż teoretycznie dzień powinien trwać jeszcze około godziny, była już szarówka. Na godzinkę zaszyłem się w Caffe Mocca, gdzie zjadłem swój kotlet świniowy i wychyliłem kufel piwa tyskiego.

Zapowiadają na przyszły tydzień opady śniegu. Co prawda tylko z deszczem, ale kto to wie. Być może była to ostatnia jazda w tym sezonie. Mam nadzieję, że nie. Ale zobaczymy.

Dzisiejsza trasa: Świdnica-Jagodnik-Pszenno-Niegoszów-Śmiałowice-Pożarzysko-Imbramowice-Żarów-Kruków-Gościsław-Udanin-Konary-Księżyce-Luboradz-Jawor-Roztoka-Kłaczyna-Dobromierz-Szymanów-Olszany-Stanowice-Nowy Jaworów-Milikowice-Komorów-Witoszów Dolny-Świdnica.
Na trasie pstryknąłem parę zdjęć (znalazłem wreszcie tę ładowarkę do aparatu).
Zapraszam na stronę http://www.bikeforum.pl/threads/11604-Wypociny-RODDOSA?p=292692#post292692




  • DST 115.30km
  • Czas 05:03
  • VAVG 22.83km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiatr, mój wróg

Sobota, 17 listopada 2012 · dodano: 17.11.2012 | Komentarze 0

Pogoda dziś była całkiem znośna. Jak na listopad. Było słonecznie, a deszcz był równie nierealny jak dobry film o Jamsie Bondzie. Jedynym mankamentem był wiatr, który wyssał moje siły. Forma coraz bardziej kiepska. Jazda raz na tydzień jest dla mnie już tylko namiastką prawdziwego sezonu. Nie wiem jak to się dzieje, ale kondycja przy takiej częstotliwości jazd spada na pysk…

Rano zbadałem pogodę. Prognozy były różne. Błękit i słoneczne promienie, które ujrzałem za oknem, rozwiały jednak moje obawy. Nie dałem się jednak zwieść pozorom… Ubrałem się grubo i solidnie. Czapka, długie rękawice, zimowe spodnie, kilka warstw czegoś na korpus. Wszystko się przydało. Przynajmniej nie zmarzłem. Mimo słonecznych promyczków było zimno, a wspomniany wyżej wiatr też był lodowaty, a przy okazji chciał zedrzeć ze mnie cały mój przyodziewek…

Na początku jazdy, jeszcze w miarę blisko Świdnicy, spotkałem trzech rowerzystów, którzy też skorzystali z aury. Potem już spotkałem tylko jednego. Wyjechał z jakiejś drogi i żwawo pomknął za mną. Odniosłem wrażenie, że koniecznie chce mnie dogonić. Był za mną może z 200m. Pomyślałem sobie, że tak łatwo się nie dam. Gonił mnie może przez 10 kilometrów. Dystans między nami się nie zmniejszał, ale i też nie powiększał. Cała ta pogoń odbywała się przy najgorszym przeciwnym wietrze i dodatkowo na lekkim podjeździe. Co jakiś czas sprawdzałem jak jest daleko… Wiatr był naprawdę koszmarny. Deptałem z wielkim mozołem. Czułem, że za chwilę chyba złapie mnie skurcz. Gdy dobrnąłem do miejsca, gdzie zaczął się krótki dwukilometrowy zjazd, już go nie widziałem za sobą. Może gdzieś skręcił. W każdym razie cała ta ucieczka kosztowała mnie sporo sił.

Ten wiatr był dziwny, złośliwy i kręcący. Odnosiłem wrażenie, że cały czas mi przeszkadza. Gdy dął centralnie w twarz, jazda była czysto masochistyczna. Gdy wiał z boku, też był moim wrogiem. Dopiero przez ostatnie dwadzieścia kilometrów klepał mnie po plecach. Pomyślałem sobie, że chce w ten sposób, abym zapamiętał tylko jego pomocne podmuchy, a o całej brzydkiej wcześniejszej jego postawie, zapomniał. No cóż, chyba nie zapomnę, bo jeszcze teraz czuję słabość w mięśniach i najchętniej poszedłbym się przespać.

Pożeracz Kilometrów Drugi spisywał się nienagannie. Chyba tak jak ja, złościł się również na ten wiatr. No ale swojej złości jakoś nie manifestował. Teraz pewnie drzemie na strychu. Spięty linką jak węzłem małżeńskim ze Starym Zdechlakiem. A może nie śpi, tylko opowiada mu o trudach dzisiejszej jazdy. Kto to wie? A jak dziś nie opowiada, to pewnie zrobi to w Wigilię…

Podczas dzisiejszej jazdy przekroczyłem łączny sezonowy dystans 13 Mm (dla tych, którym się nie chce przeliczać jednostek, jest to 13 000 km). Jest to pod tym względem mój drugi najlepszy sezon. Do rekordu się już pewnie nie zbliżę, ale czy w moim wieku warto myśleć o rekordach? Hm, no cóż. Warto! Myślenie przecież jest dźwignią postępu…
Na dzisiejszej trasie zaliczyłem nawet „dziewiczą” trasę i miejscowość. Trasa miała może z kilometr długości, była ślepa i prowadziła do małej wioski Maleszów w powiecie strzelińskim. No ale kolejna „dziewica” zaliczona!

Trasa miała taki oto przebieg: Świdnica-Wiry-Przełęcz Tąpadła-Bedkowice-Świątniki-Jordanów Śl.- Piotrków Borowski-Zielenice-Strzelin-Karszów-Maleszów-Niemcza-Gilów-Dzierżoniów-Pieszyce-Bojanice-Opoczka-Świdnica.




  • DST 124.80km
  • Czas 05:29
  • VAVG 22.76km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Góry Sowie forever

Sobota, 10 listopada 2012 · dodano: 10.11.2012 | Komentarze 0

Listopad to najbardziej ponury miesiąc. Nie lubi on rowerzystów, pewnie z wzajemnością. O dzisiejszej pogodzie można powiedzieć tylko jedną pozytywną rzecz: nie padało. Gdyby wystąpił deszcz, jazda byłaby czymś katorżniczym. No ale sobota nie przyniosła opadów. Był za to koszmarny wiatr, który zabierał ciepło i chęć jazdy…

Chyba po raz ostatni w tym roku wybrałem się w Góry Sowie. Wiele tu pisałem o ich uroku. Dlatego postanowiłem po raz kolejny przekonać się o nim na własnej skórze. Wybrałem Przełęcz Jugowską, którą darzę największym sentymentem. Jest to podjazd najdłuższy spośród możliwych do wybrania w Górach Sowich, poza tym winduje rowerzystę na najwyższy poziom pokryty asfaltem, tj. na wysokość 805 mnpm. Podjazd od strony Pieszyc nie jest trudny, za wyjątkiem może ostatniego kilometra w miejscowości Kamionki (kiedyś była to osobna wioska, teraz włączono ją do Pieszyc). Doświadczyłem dziś dziwnego zjawiska, gdy jechałem w górę wiatr mnie hamował, gdy byłem na zjeździe, wtedy mi pomagał. O jego przekorze przekonałem się już na wjeździe na Jugowską. Napotykałem tak mocne przeciwne powiewy, że prawie stawał rower. Co prawda nie był to wiatr stały, bo wtedy chyba jeszcze do tej pory bym pedałował, lecz nagłe i niespodziewane jego paroksyzmy i skurcze. Nawet las, który przecina droga prowadząca na przełęcz, nie hamował wiatru. Zresztą był on dziwny i kręcący, bez wyraźnego stałego kierunku. Na przełęczy stanąłem chwilę, pociągnąłem spory łyk wody z bidonu i z zainteresowaniem przyglądałem się odbudowie górskiej restauracyjki, która jakiś czas temu spłonęła. Mury już stoją, buduje się także dach. Ściany będą skonstruowane z naturalnego kamienia. Jest szansa, że będzie to sympatyczny obiekt.

Zjazd z przełęczy w kierunku Nowej Rudy niestety nie należy za to do sympatycznych. Stan asfaltu jest opłakany. Jakoś nikomu to nie przeszkadza, że więcej tu dziur niż gładkiej nawierzchni. Zatem lawirując i mocno wytracając prędkość jechałem w dół.

Z domu wyjechałem przed dziesiątą. Na drogę wziąłem sobie dwie krówki. Zjadłem je przed czeską granicą. Zrobiłem tam też małą sesję zdjęciową memu rowerowi, lecz nie aparatem fotograficznym, tylko telefonem. W domu okazało się, że gdzieś zaginął mi kabelek do telefonu (łączący go z komputerem), a więc zdjęć dziś też nie będzie. Zresztą, tak się zastanawiam, rower jak rower, nie ma czym się podniecać.

Droga przez Czechy przebiegła szybko, bo było jej raptem 20 kilometrów. Po naszej stronie jest wyremontowana już droga od granicy do Mieroszowa. Gładziutki asfalcie, że palce lizać. Szkoda że nikt nie myśli o naprawie drogi przez góry z Unisławia do Głuszycy. Niedawno o tym pisałem. Po stopnieniu śniegów wygląda koszmarnie. Nadaje się do downhillu. Jakoś ją przeżyłem.

Potem było już tylko w dół. Od Głuszycy złapałem w plecy korzystny wiatr. Jechało się ślicznie. Ścigałem się z masą brunatnych liści gnanych siłą powiewów.
Forma już wyraźnie zniżkuje. Zjedzone na trasie dwie krówki nie dodały dużo energii. Końcówkę jechałem już na długu kalorycznym. Czułem jak odchodzą mi siły, a w brzuchu skręcają się kiszki. No ale było z wiatrem i szczęśliwie dobrnąłem do Świdnicy. Tu czekał mnie spory kotlet świniowy w Cafe „Mocca”, no i kufel piwa.

Przebieg trasy: Świdnica-Bojanice-Pieszyce-Przełęcz Jugowska-Sokolec-Ludwikowice Kłodzkie-Nowa Ruda-Tłumaczów-Broumov-Hyncice-Mezimesti-Mieroszów-Unisław Śl.-Głuszyca-Zagórze Śl.-Bystrzyca Górna-Bystrzyca Dolna-Świdnica. Dziewiczych tras brak…




  • DST 114.10km
  • Czas 04:54
  • VAVG 23.29km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pożeracz Kilometrów II

Sobota, 3 listopada 2012 · dodano: 03.11.2012 | Komentarze 1

Zima panowała może z pięć dni. W zeszła sobotę spadło mnóstwo śniegu. Jazda w weekend była raczej niemożliwa. Przynajmniej dla mnie, zawziętego śniegofoba. Później opadów śniegu już nie było, ale ten, który już leżał, jakoś ustępował opornie. Na Wszystkich Świętych spadł deszcz, który spłukał resztki białej bryi. Co prawda śnieg dalej jest widoczny na stokach gór, lecz tam się nie wybierałem.

Wybrałem się natomiast w kierunku wschodnim, ku Ząbkowicom Śląskim. Miasto to w czasach niemieckich nosiło dźwięczną nazwę Frankenstein. No ale dziś, po strasznych okresach faszyzmu i komunizmu, wszystkie wampiry albo wyginęły, albo zostały wysłane na Sybir. Tak więc bez obaw o stan swojej szyi, jechałem w tamtym właśnie kierunku.

Listopad to najbardziej ponury miesiąc w naszych szerokościach geograficznych. Dzień już króciutki, w powietrzu dużo wilgoci, dojmujący chłód. Z reguły opady. Na dziś jednak prognozy nie zwiastowały deszczu. I sprawdziły się co do joty. Wiał za to przenikliwy wiatr. Na początku trasy mocno przeszkadzał.

Dziś do boju wyruszył nowy rower szosowy. Nowy, bo ze starego zostały tylko koła i napęd. Z początku coś mi się w nim nie podobało. Ale z upływem czasu, chyba przekonałem się do niego. Mechanizm działa idealnie. Wszystko pracuje tak jak powinno. Wczoraj jeszcze poprawiłem zamocowanie licznika i dobiłem koła do 8 atmosfer. W trakcie jazdy zastanawiałem się nad imieniem dla mego nowego towarzysza. Stary, przypomnę, nosił miano Pożeracza Kilometrów. Skonsumował ich ok. 35 000 i poległ w nierównej walce z bezsensownym rozwojem motoryzacji i zbyt chętnym wydawaniem praw jazdy dla przedstawicielek płci pięknej. Powiem krótko, nic mądrego nie przyszło mi do głowy. Rower zatem będzie się nazywał Pożeracz Kilometrów Drugi. Miałem dziś wziąć aparat i popstrykać parę fotek, lecz niestety gdzieś zawieruszyła mi się ładowarka do baterii zasilającej aparat. No ale niedługo to zrobię.

Jechało mi się trochę opornie. Z jednej strony już zmniejszyłem liczbę wyjazdów, a u mnie brak jazdy od razu przekłada się na spadek formy. Z drugiej był ten zniechęcający wiatr. No i wreszcie przyznać się trzeba, że dość mocno bolała mnie głowa. Może pewien związek z tym bólem, miało wczorajsze spożycie ciut większej ilości substancji chemicznej o „kryptonimie” C2H5OH. Tak czy owak, męczyłem się solidnie. Cóż, mądre to nie było, ale mądry Polak po szkodzie… Póki co obiecałem sobie, że nigdy więcej. Zwłaszcza przed jazdą na rowerze…

W trakcie jazdy zaliczyłem dziewiczą trasę o długości może z 15 km w okolicach Ząbkowic Śl. Były trzy dziewicze miejscowości: Grochowa, Grochowiska i Brodziszów. Przejechałem nawet ok. 3 km po mocno zniszczonym asfalcie, który na długich odcinkach ginął całkowicie. Wtedy brnąłem drogą gruntową, a niedawne opady pozostawiły na niej dużo błota i kałuż. Tak więc rower przeszedł (przejechał?) chrzest bojowy na trudnej nawierzchni. Przejazd ten miał miejsce na trasie Bobolice-Zwrócona z przecięciem krajowej „Ósemki”.

Jazda dzisiejsza miała taki zatem przebieg: Świdnica-Opoczka-Bojanice-Pieszyce-Bielawa-Rudnica-Jemna-Brzeźnica-Grochowa-Braszowice-Ząbkowice Śl.-Bobolice-Zwrócona-Brodziszów-Piława Górna-Dzierzoniów-Włóki-Kiełczyn-Wiry-Jagodnik-Świdnica.