Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 298725.50 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.71 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2012

Dystans całkowity:1313.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:56:05
Średnia prędkość:23.42 km/h
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:131.36 km i 5h 36m
Więcej statystyk
  • DST 127.00km
  • Czas 05:08
  • VAVG 24.74km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Boczne trasy

Poniedziałek, 30 kwietnia 2012 · dodano: 30.04.2012 | Komentarze 0

Choroba odeszła. Dziś czułem się nieźle. Nawet na podjazdach mogłem czuć przyjemność jazdy. Pogoda też była idealna. Bez prażenia, ale cieplutko. No i praktycznie bezwietrznie. Warunki wymarzone. Szkoda że zapowiadają jakieś burze i deszcze. No ale może przejdą bokiem.

Rano była jazda do pracy. Było przyjemnie. Upału co prawda nie uświadczyłem (wszakże była godzina przed szóstą, gdy wyruszałem), ale krótki kostium zupełnie wystarczył. Nawet poranny ruch już w Wałbrzychu był jakby mniejszy. Zwykle na trasie mojego przejazdu jest sporo samochodów. Dziś było inaczej. Może ludzie zaczęli już majówkę. Ja pracuję w ten weekend normalnie (tzn. idę do pracy w dni robocze), a wolne dni poświęcam zaniedbywanej ostatnio rodzinie. Jazda kroi się zatem w środę, piątek i może w niedzielę. I tak nieźle…

Dzisiejsza trasa wiodła drogami mocno bocznymi. Jakoś nie przepadam za spalinami i hałasem. Przez te parę dni ładnej pogody wszystko strzeliło w szaleńczym rozkwicie. Szczególnie pięknie prezentują się żółte pola rzepaku. Poza tym zieleń, zieleń, zieleń. No i nadzwyczajna obfitość owadów, które gęsto przewalały się w powietrzu. Odniosłem nawet wrażenie, że chyba wiele z nich wyznaczyło sobie spotkanie w moich ustach. By do tego nie dopuścić, plułem nimi na prawo i lewo. Dzięki temu chyba żaden insekt przeze mnie nie stracił życia…

A więc trasa miała taki oto przebieg: Świdnica-Pogorzała-Wałbrzych-Szczawno Zdrój-Stare Bogaczowice-Dobromierz-Jawor-Luboradz-Drogomiłowice-Wichrów-Osiek (tu był odcinek nad wyraz samochodowy)-Bogdanów-Imbramowice-Śmiałowice-Pszenno-Jagodnik-Świdnica. Dystans 127,0 km ze średnią 24,7 km/h.




  • DST 136.00km
  • Czas 05:48
  • VAVG 23.45km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

lato?

Sobota, 28 kwietnia 2012 · dodano: 28.04.2012 | Komentarze 0

Ubiegły tydzień miałem wyjęty z kalendarza. Pod względem rowerowym i ogólnym. Męczyła mnie paskudna choroba, której nabawiłem się podczas zeszłotygodniowej ekspedycji na Kujawy. Nie pamiętam, abym kiedyś tak się zaprawił.
Choroba powoli ustępuje. Już nie mam gorączki, a co za tym idzie mogę w miarę normalnie jeść. A głodny na rowerze nie pokręci. Jestem jednak osłabiony. Swój stan oceniam na 70-80 % możliwości.
Oceniając tak swój stan, ale co ważniejsze patrząc na piękną pogodę, nie usiedziałem w domu. Już rano było ciepło. Można nawet powiedzieć, że gorąco. Coś jakby pierwszy dzień lata. Nie była to jednak ciepłota miła i spokojna, lecz raczej jakaś „nerwowa” i nienaturalna. Przy tym paskudnie wiało. Ze względu na wysoką temperaturę, która w słońcu pewnie przekraczała 30 stopni, mogłem założyć całkiem letni już kostium. Ale i tak w nim było mi gorąco. Najchętniej zrzuciłbym koszulkę, jak czynili to liczni rowerzyści i „cywile”, lecz nie chciałem epatować swoją pięciokilogramową nadwagą. Tusza powoli znika. Jest to efekt rowerowych wycieczek oraz zaniechania spożywania przeze mnie piwa. Za miesiąc wyruszam na południe Europy i nie chcę straszyć tubylców fałdami. Może się uda… Tak więc pod koszulką pociłem się srodze, bo pewnie w ten sposób uciekały ze mnie jeszcze ostatnie elementy choroby. Odkryte natomiast miejsca powoli przybrały ciemniejszą barwę, bo słońce operowało mocno, a skóra łapała szybko to promieniowanie. Tak więc teraz jestem w ciapki. Opalenizna trochę piecze, ale można wytrzymać. Na drodze całe pielgrzymki rowerzystów. Sporo widziałem też samochodów z obcymi rejestracjami, a więc chyba majówka już się rozpoczęła.
Pojeździłem po okolicy, zawitałem też do Czech. Głównym punktem jazdy były jednak Góry Sowie i wjazd na Przełęcz Jugowską. Na podjeździe dało mi się odczuć osłabienie. Jechałem wolniej niż zwykle, ale za to mogłem podziwiać wiosnę w górach. Dużo drzew już okryło się świeżą zielenią. Kolor ten jakoś mocno mnie radował. Na samej przełęczy miałem coś sobie zjeść, lecz niestety ze smutkiem odkryłem, że z drewnianej restauracyjki, w której parę razy w zeszłych latach coś przekąszałem i popijałem, pozostały zgliszcza. Spaliła się. Albo spaliła ją konkurencja, co bardziej prawdopodobne. Tak więc mój żołądek pozostał pusty, lecz przede mną był zjazd aż do Nowej Rudy… Cały czas liczę, że w końcu zrobią dobry asfalt na tym zjeździe. Przynajmniej taki jaki jest od strony Pieszyc. Póki co należało hamować i lawirować między wielkimi dziurami, by nie zniszczyć sobie roweru.
Na trasie można było zobaczyć sielskie letnie już widoczki: dzieci i dorosłych kąpiących się w rzeczkach, osobniczki płci pięknej w skąpym odzieniu, uśmiechy na twarzach. Ciekawe jak długo potrwa to „lato”. Ja jestem za tym, jakoś tak do czerwca…
Dzisiejsza trasa: Świdnica-Wiry-Kiełczyn-Dzierżoniów-Pieszyce-Przełęcz Jugowska-Sokolec-Nowa Ruda-Tłumaczów-Broumov-Mieroszów-Unisław Śl.-Grzmiąca-Głuszyca-Jugowice-Lubachów-Świdnica.




  • DST 63.50km
  • Czas 03:02
  • VAVG 20.93km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiosenny kujawiak cz.3

Niedziela, 22 kwietnia 2012 · dodano: 23.04.2012 | Komentarze 0

Jakoś nikt nie chciał ruszyć ze mną w rowerowe tany. Zatem do wiosennego kujawiaka przystąpiłem sam. Na wstępie napiszę, że wyprawa tylko częściowo się udała, a więc wszyscy, którzy chcieliby mi towarzyszyć, mogą mówić o sporym farcie.
Do wyprawy dołączyłem także jazdę piątkową, bo doprowadziła mnie ona do wrocławskiego dworca kolejowego, jest to w takich okolicznościach w pełni uzasadnione. Biorąc to pod uwagę wycieczka liczyła trzy dni jazdy.
Jej początek przypadł w piątek tuż przed szóstą rano. Wieczorem poprzedniego dnia jeszcze spakowałem skromny dobytek do plecaka i skoro świt wyruszyłem do pracy. Praca jak praca. Cytując, ale trawestując jednocześnie cytat ze starego i dobrego polskiego filmu: „nuda, nuda, nuda”. Ale dzielnie wytrwałem do godziny piętnastej, która oznaczała moje uwolnienie. Do Wrocławia tą trasą, którą wybrałem, było nieco ponad sto kilometrów. Cały dzień straszyło deszczem i burzą, ale gdy wyruszałem nawet się mocno przejaśniło. Jechałem trasą ze znikomym natężeniem ruchu, dopiero w samym Wrocławiu zaczął się slalom gigant między samochodami. Jakieś 15 kilometrów przed celem za miejscowością Żórawina dopadła mnie jednak gwałtowna burza. Zlało mnie do suchej nitki i to jak się potem okazało miało decydujący wpływ na małe fiasko całej ekspedycji. Najgorzej było ze stopami, bo w butach dosłownie chlupotała woda. Gdy dotarłem na dworzec cała ta ulewa przeszła. Było koło godz. 20, a do odjazdu mojego pociągu pozostały trzy i pół godziny. Spędziłem je w prowizorycznej knajpce na prowizorycznym dworcu, bo prawdziwy jest ciągle remontowany. Ciekawe czy zdążą na Euro? Jakoś się nie zanosi. Wypiłem herbatkę, czekoladkę, coś przekąsiłem. Powoli obsychałem. Obserwowałem życie dworcowe. Raczej nic godnego zobaczenia. Oprócz normalnych ludzi, którzy mieli zamiar gdzieś pojechać, pełno było najróżniejszych mętów, robiących pokątne interesy czy żebrzących o parę groszy niby na bilet. Po jakimś czasie zobaczyłem, że na dworcu kręci się sporo młodych osiłków w zielonych strojach. O mój Boże, to byli kibole Śląska Wrocław! Gorączkowo sprawdziłem w Internecie swoim telefonie i okazało się, że cała ta ludzka menażeria jedzie „moim” pociągiem. Bo w niedzielę miał być mecz Śląska z Lechią Gdańsk, a pociąg, którym zamierzałem podróżować jechał do Gdyni. Czemu tylko jechali już z piątku na sobotę? Biegali jak w amoku, targali wielkie zgrzewki piwa, darli się na całe gardło. Koszmar. Wreszcie wybiła godzina wyjazdu. Jakoś znalazłem miejsce dla roweru i dla siebie. Próbowałem usnąć, ale jechałem otwartym wagonem, a moje towarzystwo jakoś nie chciało zmrużyć ocząt. Co więcej wyciągnęli flaszki i zaczęli popijać. Pociąg co jakiś czas stawał dłużej na przystankach, bo kiboli musiała uspokajać policja. Na szczęście byli oni gdzieś na przedzie i słychać było tylko przytłumione śpiewy, ale czasem też było widać na peronie zwarte oddziały mundurowców, którzy szykowali się do akcji. Moi towarzysze podróży pootwierali wszystkie okna, bo widocznie grzała ich okowita. Mnie wiatr hulał po przemoczonym ciele. I to był mój gwóźdź do trumny, ale o tym przekonałem się dopiero w niedzielę. W czasie jazdy spałem może ze dwie godziny, ale nie był to zdrowy sen, lecz czujna drzemka. Wreszcie dotarłem do Inowrocławia. Pociąg się nieco opóźnił, ale mnie to nie przeszkadzało, bo i tak musiałem czekać do świtu. W Inowrocławiu mżyło. Naprawdę nie chciało mi się wsiadać na rower. No ale stałe się mały cud. Około 06:30 zaczęło się przejaśniać. No i w drogę! Mimo wczesnej pory w Inowrocławiu panował spory ruch. Zwłaszcza dużo było ciężarówek. Szybko znalazłem swój kierunek i dwupasmówką ruszyłem w kierunku Kruszwicy. Wypogodziło się całkowicie. Nawet zrobiło się ciepło. Prawie całkiem już wyschłem i jechało mi się miło. Kujawy przywitały mnie drogami płaskimi jak tafla lotniska. Sprawdzałem wcześniej także wiatr. Miał być niekorzystny, wiejący na północ. Trochę to zbagatelizowałem. Wiatr nie był mocny, ale przy dość dużym dystansie po jakimś czasie dał się odczuć. Szybko dotarłem do Kruszwicy, obejrzałem Mysią Wieżę, miejsce rzekomej agonii złego Popiela. Oczywiście wieża jest zrekonstruowana, bo tak naprawdę nie wiadomo dokładnie gdzie była. Nie wiadomo dokładnie też czy Popiel tak naprawdę istniał. No ale mniejsza z tym. Tak czy owak patrzyłem na wieżę i na Jezioro Gopło, które leży u jej stóp, z szacunkiem, bo tu była kolebka państwa polskiego. A taki już ze mnie patriota…
Potem już pomknąłem dalej. Wybrałem trasę mocno drugorzędną, bo jakoś nie miałem zamiaru walczyć z samochodami. Dlatego też co jakiś czas musiałem spoglądać na mapę. Mijałem kolejne wioski leżące wśród zielonych już łąk, niekiedy przystawałem, by coś zjeść. Mało było dróg wiodących przez lasy. To lubię najbardziej. Przed 60 kilometrem, mimo mocnej kawy wypitej jeszcze na stacji paliw w Inowrocławiu, ściął mnie sen. Zjadłem dwie bułki i drzemałem sobie na przystanku. Było cieplutko i błogo. Wcześniej pożegnałem województwo kujawsko-pomorskie i wkroczyłem do Wielkopolski. Niestety wdarłem się tam boczną drogą i nie było stosownej tabliczki (albo „jakiś obuz zdjon”). Jestem wielkim miłośnikiem tabliczek informujących o różnych rzeczach na trasie i taki fakt napełnił mnie prawdziwym smutkiem. Nawet przez chwilę rozważałem zmianę trasy, by dotrzeć do granicy województw na drodze ciut ważniejszej, ale w końcu dałem spokój. Na swej drodze zaliczyłem dwie większe miejscowości: Konin i Kalisz. Nie są to wszak wielkie miasta, ale współczuję rowerzystom, którzy tam mieszkają. Koszmary ruch. Szczególnie Konin wspominam ze wstrętem. Przez sporo kilometrów waliłem dwupasmówką, by wreszcie z ulgą zjechać na bok. Przeciąłem też autostradę A-2. Wygląda przyzwoicie. Pogoda utrzymywała się na przyzwoitym poziomie, za wyjątkiem może półgodzinnej ulewy. Ja twardo jechałem dalej i znowu przemoczyło mnie dość dokładnie. Za Kaliszem zjadłem coś na kształt obiadu. I zacząłem się lekko niepokoić. Na liczniku było 160 km jazdy po płaskim terenie (co prawda z przeciwnym wiatrem, ale nie jakąś wichurą), a mnie zaczęły opuszczać siły. Z początku myślałem, że to jednak ten wiatr, ale nie mogłem przekonać sam siebie, bo znam dobrze swój organizm i jego możliwości. Ze sporym mozołem doczłapałem do „miasta etapowego”, czyli do Ostrzeszowa. Tu miałem wynajęty hotel. Coś Julita jakoś tam. Warunki kiepskie, ale miła obsługa. Usnąłem błyskawicznie. W nocy obudziłem się zlany potem i trawiony gorączką Mięśnie bolały mnie jak diabli. Wyszło piątkowe przemoknięcie, trzy godziny na dworcu we Wrocławiu i otwarte okno w wagonie... Rano mało co przełknąłem i wyruszyłem do ostatniego etapu. Już po paru kilometrach wiedziałem, że nie dam rady. Jechałem już siła ambicji, ale odrzucałem daleko myśl o rezygnacji z jazdy. Prędkość nie przekraczała 20 km/h. Każda góra, której normalnie bym nie zauważył, była niezwykłym wyzwaniem. Dotarłem do województwa dolnośląskiego, minąłem Syców. Po paru kilometrach postanowiłem jednak zrezygnować. Byłem wypompowany z sił, miotały mną dreszcze, a przed oczami fruwały mroczki. Może jechałem zygzakiem? Było mi bardzo przykro. Może wyszły też wcześniejsze przemoknięcia, których w tym roku przydarzyło mi się sporo? Fakt jest faktem. Nie dałem rady. Zatem trzeb a będzie to powtórzyć, może na innej ciut dłuższej trasie. Jazdę zakończyłem na dworcu w Bierutowie. Potem jeszcze przejechałem 10 kilometrów z Jaworzyny Śl. do domu.
Teraz też męczy mnie choróbsko, mimo że nie macham nogami i siedzę w ciepłym pokoiku przed ekranem komputera. Cóż, trzeba się kurować, bo jak zdrowia nie będzie, to niczego nie będzie.
Oto dane kolejnych etapów:
1) 20.04.2012 – Świdnica-Pogorzała-Wałbrzych-Lubachów-Lutomia Dolna-Mościsko-Przełęcz Tąpadła-Jordanów Śl.-Węgry-Żórawina-Wrocław, dystans 128,2 km ze średnią 25,3 km/h,
2) 21.04.2012 – Inowrocław-Kruszwica-Jeziora Wielkie-Wilczogóra-Kleczew-Konin-Modłą Królewska-Gadowskie Holendry-Mycielin-Goliszew-Tykadłów-Kalisz-Sławin-Grabów nad Prosną-Myje-Ostrzeszów, dystans 200,3 km ze średnią 23,0 km/h, by przekroczyć dwie paczki, trochę pokręciłem się po Ostrzeszowie,
3) 22.04.2012 – Ostrzeszów-Kobyla Góra-Syców-Dziadowa Kłoda-Bierutów i potem Jaworzyna Śl.-Świdnica, dystans 63,5 km ze średnią 20,9 km/h; trasę Bierutów-Wrocław-Jaworzyna Śl. przebyłem pociągiem.




  • DST 200.30km
  • Czas 08:42
  • VAVG 23.02km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiosenny kujawiak cz.2

Sobota, 21 kwietnia 2012 · dodano: 23.04.2012 | Komentarze 0

Opis przy cz.3




  • DST 128.20km
  • Czas 05:03
  • VAVG 25.39km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiosenny kujawiak cz.1

Piątek, 20 kwietnia 2012 · dodano: 23.04.2012 | Komentarze 0

Opis przy cz. 3




  • DST 106.90km
  • Czas 04:26
  • VAVG 24.11km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

nic specjalnego

Wtorek, 17 kwietnia 2012 · dodano: 17.04.2012 | Komentarze 0

Po jubileuszach przyszła pora na kolejne zwykłe jazdy. Weekend był niestety zupełnie bez rowerowych akcentów, bo w sobotę miałem wyjazd na drugi koniec Polski, a niedziela była tak paskudna (deszcz i przenikliwe zimno), że nawet PSYCHOPACI rowerowi w większości pozostali w domu. Ja też dość miałem moknięcia i rower pozostał bezczynny. Wczoraj też jeszcze u mnie padało, lecz pod wieczór na szczęście się wypogodziło.
Zatem rano mogłem ruszyć do pracy. Wyjechałem o godz. 5:50. Było już całkiem jasno. Na drodze widać było kałuże i strużki wody cieknące wzdłuż i w poprzek. Jednak były one tylko gdzieniegdzie. Było chłodno jak w zimowy poranek. Ubrałem się raczej ciepło (czapka, rękawice, bluza), lecz nie uchroniło mnie to przed zmarznięciem. Już w okolicach Wałbrzycha spotkać można było na drodze także lodowe wysepki. Jechałem dość żwawo i to dodawało mi ciepła. Niestety stopy powoli przemarzały. No ale jakoś dotarłem do pracy. I nawet pora była przyzwoita. Czas porannej jazdy to 1:01 h. Daleki od rekordu, ale ten może da się pobić latem.
Potem była praca. O piętnastej kontynuowałem już jazdę. Było słonecznie, ale dalej zimno. Temperatura mogła wynosić 5-6 stopni. Był przy tym wiaterek, który co prawda nie utrudniał jazdy, lecz potęgował doznanie chłodu. Na trasie odwiedziłem kolegę z pracy (w miejscowości Krzeszówek). Buduje on dom. Właściwie już go wykańcza. Pokazał mi swoje włości i pogaworzyliśmy chwilę.
Jechało mi się dziś przyjemnie. Nic nie kapało na głowę. Gdzieś tam jednak w głębi marzyłem o słońcu. Nie o takim jak dzisiaj, które tylko było. O takim, które daje ciepło i radość. Może już niedługo..?
Dzisiejsza trasa: Świdnica-Pogorzała-Wałbrzych-Mieroszów-Krzeszówek-Kamienna Góra-Jaczków-Stare Bogaczowice-Chwaliszów-Cieszów-Świebodzice-Milikowice-Komorów-Witoszów Dolny-Świdnica. Dystans 106,9 km ze średnia 24,1 km/h.




  • DST 202.10km
  • Czas 09:15
  • VAVG 21.85km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

100 000 km

Czwartek, 12 kwietnia 2012 · dodano: 12.04.2012 | Komentarze 4

W trakcie dzisiejszej jazdy dotarłem do 100 000 swojego kilometra na rowerze. Zajęło mi to 10 lat bez 18 dni. Miało być pięknie i przyjemnie. Był koszmarny deszcz. Tam gdzie licznik pokazał ten dystans, stanąłem i wypiłem parę łyków szampana Martini. Resztę wylałem na drogę.
I tyle. Zatem rozpocząć czas drugą setkę.
Trasa: Świdnica-Lubachów-Dziećmorowice-Wałbrzych-Mieroszów-Krzeszów-Kamienna Góra-Przełęcz Kowarska-Przełęcz Okraj (pełno tam jeszcze śniegu)-Trutnov-Chvalec-Radvanice-Jivka Vernerovice-Ceska Metuje-Teplice nad Metuji-Mieroszów-Rybnica Leśna-Głuszyca-Jugowice-Zagórze Śl.-Jez. Bystrzyckie (tama)-Lubachów)-Świdnica.




  • DST 124.70km
  • Czas 04:57
  • VAVG 25.19km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Na Święta!

Sobota, 7 kwietnia 2012 · dodano: 09.04.2012 | Komentarze 0

Jazda miała miejsce w sobotę. Był to wyjazd na święta do Nysy. Trasę znam dobrze, postanowiłem zatem nieco ją urozmaicić. Trochę postudiowałem mapę i doszedłem do wniosku, że można nawet zaliczyć „dziewicze odcinki”. Zapowiadano złą pogodę, deszcz i śnieg. Tym razem jednak była niespodzianka na plus. Co prawda było dość zimno, bo raczej temperatura nie przekroczyła dwóch – trzech stopni, ale o opadach można było zapomnieć. Wyruszyłem dość wcześnie, bo obiecałem rychło znaleźć się na miejscu. Wbiłem się w zimowy kostiumik, w tym liczę długie rękawiczki i czapkę. Nie straszna był mi niska temperatura. Na trasie spotkałem pewnego starszego jegomościa, który żwawo kręcił na rowerku. Najpierw minąłem go bez spojrzenia, bo wydawał mi się niedzielnym bikerem, ale potem spostrzegłem, że uparcie trzyma się na kole. Zamieniliśmy w trakcie jazdy parę zdań. Okazało się, ze był to niegdysiejszy zawodnik, który ciągle sobie jeździ. Na oko wyglądał na 65-68 lat. Zupełnie zbaraniałem, gdy mi powiedział, że jedzie sobie na Autorku za 16 patyków. Przyjrzałem się wtedy rowerkowi. Była to rzeczywiście niezła maszynka. Jechaliśmy razem jakieś 10 kilometrów, potem on pojechał na Bardo, a ja na Ząbkowice. Spotkaliśmy się jeszcze raz, tym razem jadąc w przeciwnych kierunkach, na trasie Ząbkowice-Kamieniec Ząbkowicki. Machaliśmy sobie jak starzy znajomi. Spotkanie to natchnęło mnie nadzieją, że i przede mną może jeszcze ze dwadzieścia lat jazdy. No chyba że wcześniej szlag mnie trafi lub dopadnie jakieś niemiłe choróbsko. No ale trzeba być dobrej myśli. Przez 20 lat można nieźle pokręcić się tu i ówdzie. Naszła też mnie smutniejsza refleksja. Ja swoją przygodę z rowerem zacząłem po trzydziestce. Zdecydowanie za późno. Wcześniej prowadziłem bardzo niehigieniczny tryb życia. Ileż mogłem zaliczyć tras??? No ale lepiej późno niż wcale…
Trasa wyglądała tak: Świdnica-Bojanice-Pieszyce-Bielawa-Budzów-Stoszowice-Ząbkowice Śl.-Kamieniec Ząbkowicki-Paczków (tu zaczął się pierwszy „dziewiczy odcinek”)-Dziewiętlice-(Czechy)-Bernartice-Vidnava (tu zaczął się drugi)-Sławniowice-Kijów-Biała Nyska-Nysa. Dystans 124,7 km ze średnią 25,2 km/h.
Potem było wielkie świąteczne obżarstwo. Dziś rower wrócił do Świdnicy samochodem.
Zatem wesołych świąt!




  • DST 124.60km
  • Czas 05:31
  • VAVG 22.59km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

We mgle

Czwartek, 5 kwietnia 2012 · dodano: 05.04.2012 | Komentarze 0

Rower został obudzony nieco wcześniej, bo krótko po godzinie trzynastej. Niekiedy (ale dość rzadko) udaje mi się połączyć sprawy służbowe z jazdą na rowerze. Tak było i dzisiaj. Nazwijmy, że mój przedwczesny wyjazd z pracy miał kryptonim „liść tytoniu”. Od rana obszar Dolnego Śląska przytłaczała gęsta i nieprzenikliwa mgła. Widoczność była może na 50-100 metrów. Było przy tym zimno, bo termometry jakoś nie chciały podskoczyć powyżej 2 stopni. W takich warunkach wypuściłem się w trasę. Chmury były tak nabrzmiałe wilgocią, że co jakiś czas wypuszczały drobną mżawkę. Na szczęście o prawdziwym deszczu nie było mowy. Jechałem zatem dość żwawo, bo miałem zameldować się o określonej godzinie w określonym miejscu. Zdążyłem na czas, potem była ok. półgodzinna przerwa w jeździe (trwała akcja „liść tytoniu”). O piętnastej znowu byłem wolnym człowiekiem i mogłem jechać gdzie oczy poniosą. A poniosły mnie m. in. Na Pogórze Kaczawskie. Jest tam sporo podjazdów, a drogi niestety są dziurawe jak po bombardowaniu. Zatem jechałem wolno na podjazdach (bo na szybką jazdę pod górę jakoś nie mam sił) i dość wolno na zjazdach (by się nie wywalić i nie pozostać na Pogórzu Kaczawskim dłużej niż planowałem). W trakcie tej jazdy mgła stopniowo odeszła. Może wyjechałem z obszaru, którym zawładnęła, a może po prostu jakoś całkowicie się rozproszyła na większej powierzchni. W pewnym momencie stwierdziłem, że jestem w niedoczasie. Mam na myśli sytuację, kiedy wyliczyłem sobie, że dość marne mam szanse na powrót do domu przy dziennym świetle. Znacie to uczucie? Niektórym może jest obce, bo ze swobodą jeżdżą po zmierzchu. Dla mnie jest to jednak coś okropnego. Zatem nacisnąłem mocniej na pedały. Nawet wiatr zaczął mi na koniec nieco pomagać. Prawdę mówiąc dzisiaj wiało bardzo symbolicznie, przynajmniej w porównaniu do soboty, zatem podmuchy nie determinowały warunków jazdy. Do Świdnicy udało mi się dotrzeć o godz. 19:30. Normalnie byłoby jeszcze jasno, ale z powodu całkowitego zachmurzenia, było raczej ciemno. W trakcie jazdy zaliczyłem „dziewiczy”, ale jakże dziurawy odcinek. Było to między miejscowościami Pastwenik a Płonina. Na trasie nie spotkałem ANI JEDNEGO rowerzysty (nie licząc babci jadących z zakupami i gości w gumofilcach). No ale w taką pogodę na trasę wyruszają chyba tylko psychopaci.
Dzisiejszy dystans 124,6 km przy średniej 22,6 km/h na trasie: Wałbrzych-Szczawno Zdrój-Stare Bogaczowice-Jaczków-Marciszów-Domanów-Pastwenik-Kaczorów-Wojcieszów-Świerzawa-Pomocne-Jawor-Mściwojów-Strzegom-Stanowice-Stary Jaworów-Świdnica.




  • DST 100.30km
  • Czas 04:13
  • VAVG 23.79km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Z pracy do innego kraju

Wtorek, 3 kwietnia 2012 · dodano: 03.04.2012 | Komentarze 0

W tym tygodniu chcę powtórzyć wariant z tygodnia ubiegłego. Rower zatem jeszcze wczoraj wieczorem został zapakowany do samochodu. Odkręcam koła, bo inaczej by się nie zmieścił, a całość upycham na tylnym siedzeniu. Elementy smarowane zabezpieczam folią, by całkiem nie zapaskudzić samochodu. No i rano jedziemy we dwójkę (tj. rower i ja) do pracy. Jest jeszcze za ciemno, a poza tym dziś było też chłodno, by rano jechać rowerem. No ale od drugiej połowy kwietnia te przeszkody znikną. W pracy szybko przykręcam koła i rower czeka gotowy do jazdy do godziny piętnastej. Jak łatwo obliczyć, do wykorzystania są ponad cztery godziny popołudnia i wieczoru. No to już można gdzieś się wybrać…
Dziś pojechałem do Czech. Trasa: Wałbrzych-Mieroszów-Teplice nad Metuji-Ceska Metuje-Police nad Metuji-Bezdekov nad Metuji-Police nad Metuji-Pekov-Hejtmankovice-Mieroszów-Wałbrzych. Dystans 100,3 km (jak Boga kocham, bez dokręcania, tyle wyszło) przy średniej 23,8 km/h.
Na trasie sporo wzniesień i kąśliwych pagórków, chociaż bez jakichś spektakularnych podjazdów. No ale trochę się nakręciłem. Forma daleka od ideału. W Czechach mnóstwo rowerzystów w różnym wieku, różnej płci i na przeróżnym sprzęcie. Podoba mi się ich „ahoj!”. Tak właśnie się pozdrawialiśmy.
W porównaniu z dwiema poprzednimi jazdami pogoda była boska. Coś koło 8 stopni, ani kropli deszczu, wiatr o rozsądnej sile… Trochę słońca, ale było ono raczej dostarczycielem światła niż ciepła. W miejscach zacienionych tchnęło jeszcze zimą. Można było nawet spotkać płachty śniegu gdzieś w przydrożnych rowach.
W pracy zameldowałem się około 19:30. Rower wstawiłem do przytulnego archiwum, sam nawet się już nie przebierałem tylko wskoczyłem do samochodu i dalejże do domu. Rower zapadł w słodką drzemkę. Obudzę go w czwartek o piętnastej…