Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 299444.60 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.71 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2022

Dystans całkowity:2104.20 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:92:33
Średnia prędkość:22.74 km/h
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:150.30 km i 6h 36m
Więcej statystyk

Łódzkie ostatki. Dzień 3/3. Brzeziny-Skierniewice

Niedziela, 26 czerwca 2022 · dodano: 26.06.2022 | Komentarze 3

Łódzkie zrobione. Z bolącym kolanem. Dalej towarzyszyli mi Darek i Rafał.
Opis całości niebawem. 

Zaliczanie gmin na rowerze dotknęło niejednego cyklistę. Przypadłość ta podobna jest do swoistej lekkiej choroby psychicznej, bo człowiek zamiast drzeć na wprost, krąży dookoła jak pies za swoim ogonem. Na mnie też to padło. Od jakiegoś czasu zaliczam te gminy. Dużą frajdę sprawia przy tym planowanie trasy. Ułożyć plan przejazdu tak, by wjechać do ich jak największej liczby, a zwłaszcza, by nie pozostawić jakiejś jednej samotnej niezdobytej, bo wtedy specjalnie trzeba znowu po nią wyruszyć.

Do tej pory przejechałem przez wszystkie gminy w siedmiu województwach: dolnośląskim, opolskim, lubuskim, zachodniopomorskim, wielkopolskim, podlaskim i warmińsko-mazurskim. Powoli kompletuję pozostałe obszary. Teraz padło na Łódzkie. Niewiele gmin tam mi pozostawało, ale były rozrzucone jak rodzynki w cieście. Siadłem zatem do komputera i wytyczyłem sobie trasę, by je wreszcie zrobić z tym porządek. Efekt był ciekawy. Wyszły zawijasy zupełnie podobne do świńskich ogonków. No trudno, trzeba jechać.

Wymyśliłem jazdę na trzy dni – przedłużony weekend od piątku do niedzieli. Już wcześniej umówiłem się z moim kolegą Darkiem, że będzie mi towarzyszył w dwa ostatnie dni. Pochodzi on z tych okolic i z chęcią chciał odwiedzić stare śmieci. Mieszka teraz w Warszawie i pod Łódź rowerem się raczej teraz nie wybiera. Darek wziął się też za szukanie innych chętnych do tej eskapady. W końcu, po różnych zmianach i przetasowaniach w planowanym składzie, zadeklarował się Rafał. To kolega Darka ze szkoły średniej, mieszka w Łodzi i dał się skusić. Rafał to rowerowy „paker”, przynajmniej tak opisywał go Darek, bo ja wcześniej nigdy z nim nie jeździłem.

Ogólnie mój plan zakładał nocny przejazd pociągami na trasie Wałbrzych-Bydgoszcz, piątkową samotną jazdę do Kutna, gdzie wszyscy mieliśmy się spotkać, no i dalej wspólną wędrówkę do Brzezin (w sobotę) i dalej do Skierniewic (w niedzielę). Założenia te – z pewnym mozołem i przeciwnościami losu – zostały zrealizowane. Jako człowiek zapobiegliwy znacznie wcześniej kupiłem bilety kolejowe oraz zarezerwowałem noclegi. Nawet Darek, który wszystko przeważnie robi na ostatni moment, też pochwalił mi się, że nabył bilet na popołudniowy ekspres Warszawa-Kutno. Rafał miał do Kutna dojechać rowerem ze swojej Łodzi. Po sprawdzeniu pogody miałem mieszane uczucia. W piątek zapowiadano słońce, ale przeciwny dla mnie wiatr na całej mojej trasie. Człowiek zawsze liczy, że może będzie lepiej, dlatego jakoś strasznie się tym nie stresowałem.

Nocny przejazd do Bydgoszczy z przesiadką we Wrocławiu był nad wyraz męczący. Za młodu jakoś nie patrzyłem na takie przeszkody, teraz już niestety lekko to doskwiera. W pociągu coś tam niby pospałem, ale był to raczej męczący kataleptyczny letarg niż krzepiąca drzemka. Miałem w telefonie nastawiony budzik, ale ocknąłem się przed jego sygnałem do pobudki. Było po czwartej. Za oknem wagonu była postępująca jasność. Na peronie w Bydgoszczy stanąłem lekko zdezorientowany. Przezwyciężałem chęć do snu. Było zimno, ubrałem się więc w cienką kurtkę i dalejże w drogę. Na postoju taksówek spytałem jeszcze o swój kierunek na Solec Kujawski. Kierowca chętnie wytłumaczył mi, gdzie mam poczłapać. Bydgoszcz to spore miasto, mnóstwo dróg, budynków, linii tramwajowych, które trzeba sforsować. Praktycznie musiałem całe je przemierzyć. O tak wczesnej porze ruch był minimalny. Na wszelki wypadek włączyłem sobie tylne światełko, bo przecież za kierownicą aut mogli być też mocno senni kierowcy. Wyjazd z miasta poszedł mi całkiem sprawnie, może ze trzy razy stanąłem potwierdzając swoją trajektorię. Powoli wielkomiejski charakter przecinanych okolic ustąpił na rzecz widoków podmiejskich, potem jakby wiejskich, wreszcie stanąłem przy tabliczce wieszczącej, że Bydgoszcz mam za sobą. Licznik wskazał 15 kilometrów.

Dzień się ładnie rozwinął, wyszło zdrowe słońce, a wiatru przeciwnego jakoś nie było. Zdjąłem kurtkę i upchnąłem ja do plecaczka. Od tej pory już nie była mi potrzebna. Do Łódzkiego wjeżdżałem od strony Kujaw. Tutaj też miałem parę gmin do zdobycia. Za Solcem Kujawskim parę kilometrów jechałem spokojnym leśnym odcinkiem. Sielanka skończyła się, gdy wbiłem się na krajową Dziesiątkę. Mimo porannej pory w obie strony waliły nią całe tabuny ciężarówek. Droga nie miała pobocza, tylko czasem jej obrzeże było wykończone niechlujną warstwą pofałdowanego asfaltu. Sprawdziłem dystans, który musiałem przejechać w tym nad wyraz niesympatycznym towarzystwie. Wyszło około 15 kilometrów. Cóż było robić, Roddos nie pisnął, uderzył w pedał i zęby zacisnął. Była to swoista walka o przetrwanie. Ze trzy razy musiałem uciekać na pobocze, bo z dwóch stron naraz waliły wielkie maszyny, a kilka razy, kiedy nie uciekłem, poczułem ich wręcz metaliczny posmak i gorący spalinowy wyziew na swoim lewym barku. Z ulgą dotarłem do swojego zjazdu ku Nieszawce Wielkiej. Otarłem pot z czoła i pomyślałem, że jeszcze pożyję.

Kolejny odcinek inną krajówką miał być krótki. Po pięciu kilometrach był z niej zjazd ku leśnym ostępom. Trochę zaniepokoił mnie dziwny napis tuż przed moim skrętem „droga DW 250 zamknięta w godzinach 7-17”. To właśnie była moja planowana trasa. Ale w jakichś godzinach zamknięta? Dlaczego w godzinach? Ki czort? Zgodnie ze swoim obyczajem zignorowałem ten zakaz i tam pociągnąłem. Tajemnica wydała się po kilometrze. Oto dotarłem do szlabanu, za którym przechadzał się pan wojskowy. Poinformował mnie, że zaraz zacznie się strzelanie artyleryjskie, bo jestem na terenie poligonu. Żeby droga wojewódzka przecinała poligon? Tego się nie spodziewałem. Cóż, tym razem pewnie nie uszedłbym z życiem. Zresztą pan wojskowy grzecznie, ale stanowczo wybił mi z głowy jakiekolwiek negocjacje w sprawie umożliwienia przejazdu przez te niebezpieczne obszary. Do piętnastej nie miałem zamiaru czekać, a więc szybko sprawdziłem sensowny objazd. Wychodziło kilkanaście kilometrów dodatkowo. Wróciłem zatem na swoją krajówkę i pokręciłem nią bez zbytniego entuzjazmu. Morzył mnie sen. Gdy dojechałem do stacji benzynowej, bez wahania przystanąłem przy niej i zafundowałem sobie dużą porcję mocnej kawy. Napój okazał się zbawczy. Oczy mi się otworzyły, krew zaczęła szybciej krążyć, dostałem nowych sił. Po zjechaniu z krajówki, przecinałem swoje ulubione wiejskie trasy. Wąskie drogi były tak urocze i milutkie, że wcale nie przeszkadzał mi ich kiepski stan, dziury i wyrwy w asfalcie. Nawet nie zmartwił mnie również krótki odcinek gruntowy, który musiałem pokonać. Zwykle na takie szutrówki klnę i złorzeczę, ale tym razem przywitałem go z uśmiechem.

Do Ciechocinka dojechałem w towarzystwie kierowcy-psychopaty. Po drugiej stronie mojej drogi była ścieżka rowerowa, a właściwie zrównany z nią kiepski chodnik. Zgodnie z regułami zasad ruchu drogowego zignorowałem ją i posuwałem się normalnie szosą. W pewnym momencie zrównał się ze mną samochód, otworzyło się okno i gość z środka coś tam zabulgotał. Domyśliłem się, że chodzi mu o to, żebym jednak jechał ścieżką. Nie przejąłem się tym i kręciłem spokojnie dalej. On po kilkuset metrach stanął na poboczu, wyszedł z samochodu i próbował mnie jakoś obłapić w trakcie mojej jazdy. Wyminąłem go z uśmiechem. Facet miał posturę młodego byczka i liczne tatuaże. Poza tym nie chodził w mojej wadze, dlatego wolałem uniknąć konfrontacji bokserskiej. Psychol wsiadł do samochodu, znowu mnie wyprzedził trąbiąc w niebogłosy i po chwili zatrzymał się ponownie. Ja też stanąłem i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Dzieliło nas może z dwieście metrów. W końcu drąc się i wygrażając piąchą dał za wygraną i pojechał w swój smutny psychopatyczny świat. W Ciechocinku pierwotnie chciałem odwiedzić tężnie, ale zorientowałem się, że musiałbym zrobić dodatkowy kawałek. Jakoś mi się nie chciało, poza tym obiekty te kiedyś już widziałem i nie pragnąłem ponownego z nimi kontaktu. Za miastem pokonałem jeden z dwóch wyraźniejszych podjazdów na trasie, do gminnej wsi Raciążek. Serpentyny o długości może 300-400 m wydźwignęły mnie nieco do góry. Dzień stawał się gorący i parny, a dodatkowo zaczęły się sprawdzać prognozy o przeciwnym wietrze. Od tego momentu zmagałem się z podmuchami, które momentami stawały się bardzo energetyczne. W plecaku wiozłem kanapkę uszykowaną jeszcze w domu. Zjadłem ją ze smakiem, żeby mieć też trochę energii na walkę z gorącymi masami powietrza. W Nieszawie zjechałem do Wisły. W pogodny dzień jej wody były uroczo błękitne. Stanąłem przy nabrzeżu promowym. Łódź akurat odpływała, a rzeczny-grzeczny marynarz ruchem ręki spytał mnie, czy mam zamiar się przeprawiać. Takim samym gestem odpowiedziałem, ze nie i pomachałem przyjaźnie. Przy królowej polskich rzek posiedziałem chwilkę. Wpatrywałem się w jej tonie i cieszyłem oczy ładnym widokiem. Aby wrócić na swoją poprzednią drogę musiałem wspiąć się nieco, zaliczając drugi i ostatni mini-podjazd podczas mej piątkowej jazdy. Do mojej kolekcji dołączyłem kolejne kujawskie gminy: Waganiec i Lubanie.

Na liczniku pyknęła setka, w Krakowie hejnalista z wieży Kościoła Mariackiego obwieścił, że nastało południe, a mnie lekko zmogło. Pokręciłem jeszcze paręset metrów wypatrując dobrego miejsca na leże. Faktycznie po chwili przy spokojnej drodze napatoczyło się rozłożyste drzewo dające trochę cienia. Walnąłem się przy nim z ulgą. Pomyślałem, że warto się kapkę zdrzemnąć. Jako osoba przezorna nastawiłem sobie budzik. Przez krótką chwilę szukałem najwygodniejszej pozycji do spoczywania, a gdy ją znalazłem zapadłem w lekki sen. Słyszałem jednym uchem warkot przejeżdżających samochodów oraz szum liści nad głową, których ruch wymuszał silny wiatr. Dźwięki te nie przeszkadzały mi. Odpoczywałem. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że wariant z całonocną jazdą pociągiem i pokonywaniem na drugi dzień długiego dystansu już chyba nie jest dla mnie. Sjesta trwała dwie godziny. Mimo że raczej spałem niewiele, czułem się pokrzepiony. Do Brześcia Kujawskiego dotarłem wiejskimi drogami, które najbardziej lubię. Były mało uczęszczane, a przy tym ich nawierzchnia dawała znakomity komfort jazdy, bo nie miały dziur. W mieście postanowiłem wyszukać jakąś knajpę, bo czułem potrzebę wrzucenia dodatkowych kalorii do swego organizmu. Najpierw przystanąłem przy pizzerii, ale po obejrzeniu menu stwierdziłem, że to nie dla mnie. Oferowano tylko ogromne dania, których w żaden sposób nie dałbym rady zjeść. W drugim odwiedzonym lokalu było już lepiej. Zamówiłem zawiesisty żurek i lekkie bosko chłodne piwko. Czekając na jedzenie, przeanalizowałem swoją przyszłą trasę. Do Kutna miałem jeszcze kawałek, blisko 70 kilometrów. Obiad dodał mi otuchy i nowych sił do walki z wiatrem. Wyjeżdżając z Brześcia kątem oka zauważyłem, że moja droga była oznaczona jako zamknięta. Czyżby znowu poligon? Ruch samochodowy był podejrzanie mały. Przy drodze była niezła asfaltowa ścieżka rowerowa, a więc nią nie pogardziłem. Za każdym łukiem drogi spodziewałem się jakiejś przeszkody, która mogłaby zakończyć moją podróż i nakazać odwrót. Jednak bez takich niemiłych przygód dobrnąłem do Kruszyna, gdzie był mój skręt centralnie na południe. Dalej już przez Choceń, Chodecz i Lubień Kujawski, wdarłem się na obszar województwa łódzkiego.

Do Kutna dotarłem bocznymi drogami około godziny dziewiętnastej. W miarę szybko odnalazłem swoje miejsce noclegowe, hostel Soleil. Nastąpiła niezwykła koordynacja czasu dojazdu wszystkich uczestników wycieczki. Oto na miejscu był już Rafał, a Darek pojawił się po chwili. Przywitaliśmy się i ustaliliśmy plan na wieczór. Starsza sympatyczna pani zakwaterowała nas w pokoju. Zrobiliśmy zakupy w pobliskim sklepie, spożyli kolację, a potem na terenie ogródka przy hostelu pod wiatą zaczęliśmy ceremonię charakterystyczną dla trzech panów poza domem. Zachowaliśmy jednak umiar, bo na drugi dzień miał być dość długi dystans w upalnej pogodzie. Wyprowadziłem swój zeszycik wyjazdowy, odnotowując w nim trasę przejazdu oraz parametry jazdy. Nawet bez dokręcania wyszło mi ciut ponad 200 kilometrów. Do czegoś zatem przydał się ten objazd poligonu. Poza tym dzięki niemu niechcący zaliczyłem jeszcze jedną gminę: Gniewkowo. Niech żyją objazdy!

Poranek był słoneczny i gorący. W hostelu mieliśmy wykupione śniadanie. Dzień rozpoczęty dobrym posiłkiem wydaje się jaśniejszy i bardziej optymistyczny. Jedliśmy łapczywie, bo nie dręczyły nas efekty wspomnianej ceremonii, której oddaliśmy się poprzedniego wieczora. Na trasę wyruszyliśmy o wpół do dziesiątej. Już na początku pojechaliśmy inaczej niż zakładał plan. Zamiast bocznymi drogami, wbiliśmy się na krajówkę. Zresztą potem jeszcze kilka razy pomyliliśmy trasę. Brak oznaczeń przy drogach wymuszał praktycznie konieczność zatrzymywania się na każdym skrzyżowaniu i sprawdzania naszego kierunku jazdy. Jak już wspomniałem poruszaliśmy się po łukach, kluczyliśmy i zmienialiśmy kierunki jazdy. Wszystko po to, by wyłapać te niegrzeczne gminy, które do tej pory nie dały się ujarzmić. No ale to było później.

Na początku jazdy, bo w okolicach dziesiątego kilometra wydarzyła się przykra historia, która mocno zaważyła na dalszym przebiegu wycieczki. Jechałem na końcu i w pewnej chwili na pół sekundy spojrzałem na bok. Pech chciał, że moi koledzy wtedy dość ostro przyhamowali, bo postanowili sprawdzić nasz zjazd. Ja tego manewru nie zauważyłem i wbiłem się prosto w nich. Zdążyłem tylko instynktownie krzyknąć „uwaga!”, co dało im szansę na mały odskok na boki. Ja jednak zahaczyłem o rower Darka i wyrżnąłem jak długi na asfalt. Wstałem szybko i obmacałem ciało. Wydawało się całe. Obdarcia na dłoniach, łokciach i kolanach zaczęły krwawić i piec. Kości jednakże sprawiały wrażenie nienaruszonych. Chwilę odsapnąłem, posokę obtarłem papierem toaletowym i pomyślałem, że chyba można jechać dalej. Kolegom nic się nie stało. W takich sytuacjach istotne obrażenia objawiają się po jakimś czasie, kiedy przestanie działać adrenalina. Powoli ruszyliśmy. W najbliżej miejscowości kupiłem plastry i tanią wodę kolońską, by przepłukać nią rany. Obtarcia trochę pobolą, ale nie stało się nic strasznego, tak pomyślałem z ulgą. Niestety nie do końca miałem rację. Za dwa-trzy kilometry znowu musieliśmy przystanąć. Oto Rafał złapał gumę. Jechał na kolarzówce, a swój dobytek dźwigał w sakwie zmyślnie zamocowanej na tylnym bagażniku. Miał ze sobą wszelkie cuda rowerowe, w tym oczywiście zapasową dętkę oraz naboje ze sprężonym dwutlenkiem węgla. Fachowo wziął się za robotę, a ja stojąc na poboczu zacząłem czuć dziwne ciągnięcie w prawym kolanie. Nie był to ból, tylko specyficzne wrażenie obcości. Dokładnie zlustrowałem te okolice. Nic, żadnych obtarć lub napuchnięcia. Ale jednak coś ewidentnie było nie tak.

Po początkowej jeździe na północ, by zaliczyć gminę Strzelce, potem już generalnie kierowaliśmy się na południe, odbijając tylko na wschód i zachód jak zepsute wahadełko zegara. Najśmieszniejsze zmylenie drogi nastąpiło, gdy ja w pewnym momencie wypatrzyłem zjazd, który uznałem za nasz i zatrzymałem się przy nim, by to sprawdzić. Darłem się do kolegów, by przystanęli, ale gdzie tam, pruli dalej. No tak, to był ten zjazd. Ale Darka i Rafała już nie było. Jak się potem przyznali doszusowali do tabliczki „Kutno” i przy niej dopiero zorientowali się, że coś jest nie tak. Już z powrotem nie wracali do mnie, telefonicznie ustaliliśmy, gdzie się spotkamy.

W sobotę wiatr był dobry. Były odcinki z podmuchami w plecy, wtedy leciało się niezwykle przyjemnie, były fragmenty z wiatrem bocznym, a centralnie w twarz nie wiało. Nasz rowerowa praca odbywała się w systemie zmianowym: każdy ciągnął po pięć kilometrów, a potem schodził na tyły. Moje prawe kolano zaczęło pobolewać. Noga kręciła niby normalnie, ale czasem pojawiało się jakby szarpniecie. Szczególnie niemiły był moment, kiedy musiałem wypiąć stopę z pedału i skręcić w tym celu nogę. Jakoś tak się nauczyłem, że wypinam się tylko prawą nogą, a lewą nie umiem. Nawet jakoś próbowałem to robić zdrową kończyną, ale bezskutecznie. Na razie jednak trzymałem swoje zmiany. Co jakiś czas robiliśmy postoje, najczęściej pod sklepami, by uzupełnić zapasy napojów. Rafał w tym czasie pykał swoją elektroniczną fajeczkę. Jakoś to nie wpływało negatywnie na jego jazdę. Jako się rzekło, rowerowy paker. Jako duży plus trzeba mu zaliczyć, że ze sporym zrozumieniem podszedł do mojego lekkiego obłąkania z tymi gminami i bez marudzenia slalomem lawirował po Ziemi Łódzkiej. W Ozorkowie wypadał nam obiad. Darek zawsze wypatrzy jakąś knajpę, bo bez solidnego jadła nie ujedzie daleko. Aby było do rymu, w takim mieście można zjeść ozorek, ale my zadowoliliśmy się zwykłym schabowym. Było popołudnie, a świat oblewała fala gorąca. Po kolejnym zamieszaniu odnośnie dalszej trasy, za cel obraliśmy miasto Piątek, tym razem jeszcze raz kierując się ku północy. Jechało się szybko i sprawnie. Kolano ciągle się przypominało, ale zaciskałem zęby i goniłem w tempie kompanów. Rany i obtarcia zasklepiły się, ale mocno piekły. Ze smutkiem też przyjrzałem się swojej odzieży: koszulka przetarta z wystającymi frędzlami, a w rękawiczce dziura… W Piątku dociągnęliśmy pod pomnik geograficznego środka Polski. Była przy nim mała sesja fotograficzna, bo było to istotnie ciekawe miejsce.

Darek wcześniej już sugerował zmianę nakreślonej przeze mnie marszruty tak, by przejechać przez miejscowość Bratoszewice. Tutaj spędził swoje dzieciństwo i chciał przeciąć ją na rowerze. Nie miałem nic przeciwko, bo zmiana ta nie powodowała ominięcia żadnej gminy. Dotarliśmy tam jadąc długim odcinkiem drogą serwisową przy autostradzie A-1. W Bratoszewicach spędziliśmy trzy kwadranse. Z Rafałem pod sklepem raczyliśmy się chłodnym piwkiem, a Darek w tym czasie odwiedził groby rodzinne na miejscowym cmentarzu. Ja przypomniałem sobie miejscowość swoich dziecięcych wakacji, skąd pochodziła część mojej rodziny. No ale położona jest na Kielecczyźnie… Byłem tam na rowerze rok temu.

Celem końcowego odcinka sobotniej jazdy były Brzeziny. Mieliśmy tam zarezerwowany nocleg w czymś w rodzaju hostelu, o nazwie Greys. Ostatnie trzydzieści kilometrów przemierzyliśmy w dobrym tempie, po drodze było Głowno i Dmosin. Przed Brzezinami wpadliśmy na małe hopki. Tutaj Rafał pokazał nam, kto jest szefem. Bez trudu urwał się od nas i bez wysiłku szedł do góry. Mnie o dziwo kolano przestało boleć. Nawet zrodziła się we mnie nadzieja, że już było wszystko dobrze. Do Brzezin wjechaliśmy po dwudziestej. Szybko odnaleźliśmy swój azyl. Przy hostelu był sklep, a więc nie musieliśmy się za dużo szwendać po mieście, by nabyć produkty spożywcze. Tym razem zarówno na kolację, jak i na śniadanie. Wieczór upłynął nam przy lekkim alkoholu i snuciu rowerowych opowieści. Z Darkiem rozmawialiśmy o czekającym nas w sierpniu dłuższym zagranicznym wypadzie. Po latach niby-epidemii może wreszcie się uda, bo przecież bilety lotnicze już zakupione…

Niedziela budziła się z nieskazitelnym niebem. A ja obudziłem się z bolącym kolanem. Gdy nim nie ruszałem, było nieźle, ale gdy trochę noga drgnęła, mnie dotykał mocny dyskomfort. Nie był to wprawdzie ból przeszywający, ale zastanawiałem się nad sensem dalszej jazdy. Z jednej strony zostały mi tylko cztery niezaliczone łódzkie gminy i dystans w okolicach stu kilometrów. Szkoda byłoby odpuszczać! Z drugiej, ze zdrowiem nie ma co ryzykować. W końcu postanowiłem jednak spróbować. Darek zabrał się za szykowanie śniadania. Mieliśmy dziesięć jajek na trzy osoby no i inne przystawki. Na bogato. Mimo mojej przypadłości, apetyt mnie nie opuszczał. Największym żarłokiem okazał się wszakże Rafał, bo zmiótł swoją porcję jajecznicy z talerza, gdy ja miałem jeszcze z połowę. Rafał ciągle się zastanawiał, gdzie zakończyć naszą wspólną jazdę, namawialiśmy go, aby dociągnął z nami do Skierniewic i wrócił do Łodzi pociągiem. On jakoś nie wykazywał entuzjazmu do tego planu. Myślał nad wcześniejszym pożegnaniem się i rowerowym powrocie do domu. Coś tam przebąkiwał też o dojeździe do tych Skierniewic i ciągnięciu sporego dystansu w siodle. Podjęcie decyzji postanowił przesunąć do okolic południa.

Wyjechaliśmy nieco po dziewiątej. Pociągi powrotne były po siedemnastej. Wydawało się, że mieliśmy do dyspozycji mnóstwo czasu, ale z tą moją kontuzją mogło to różnie wyglądać. Już pierwsze ruchy korbą uświadomiły mi, że lekko nie będzie. Przy ruchach pchających pedał jakoś to jeszcze wyglądało, ale przy ciągnięciu ból się potęgował. Wypinanie buta przychodziło mi z trudem. W końcu praktycznie jechałem tylko lewą nogą, a prawa symulowała pracę. O jeździe na zmiany nie było mowy. Moi towarzysze wyrywali do przodu, a ja się za nimi wlokłem. Co parę kilometrów albo przystawali, albo wyraźnie zwalniali, a ja ich dochodziłem. Pokonanego dystansu powoli przybywało, bokiem nawet na moment wjechaliśmy do samej Łodzi. Mimo niedzieli odcinek Andrespol-Rokiciny był dość ruchliwy. Taki stan rzeczy zwiastował tubylec Rafał i się nie pomylił. Przy drodze była co prawda ścieżka rowerowa, ale my ją jechaliśmy tylko kawałek, przy czym Darek nawet na ten kawałek się nie zdecydował. Pod Łodzią nie było samochodowego psychopaty, a więc spokojnie brnęliśmy mijani przez auta.

W tych okolicach wszystkie drogi prowadzą do Koluszek, nie tylko te żelazne. Zatem i my tam zawitaliśmy. W centrum miasta był remont wiaduktu kolejowego, a na drugą stronę najkrótsza droga prowadziła przez dworzec. Być w Koluszkach i nie zaliczyć stacji?! Niemożliwe! Kolano odezwało się w dwójnasób przy przenoszeniu roweru po schodach pod peronami. W tym momencie jednak już wiedziałem, że dociągnę tą jedną nogą. Do Jeżowa jechaliśmy sympatyczną pustą drogą, dodatkowo popychała nas myśl, że zaplanowany tam był obiad. Darek jeszcze ubiegłego wieczoru na internecie wypatrzył tam pizzerię „Ognistą”. Okazało się, że wbrew nazwie można tam było zjeść również normalne dania. Zamówiliśmy mięsiwo z frytkami i surówkami. Porcje były ogromne, a cena niewygórowana. Po pochłonięciu połowy jedzenia miałem dość. O, dziwo Darek tez się poddał. Zwykle wylizuje talerz. Poprosiliśmy o pudełeczka na spakowanie reszty i upchnęliśmy je do plecaków. Przy obiedzie rozstrzygnęło się, że rozstaniemy się z Rafałem, który postanowił zawrócić już do domu. Wypiliśmy piwko na pożegnanie, przybiliśmy piątkę i obiecaliśmy sobie kolejną jazdę. Z Darkiem pokręciliśmy na północ, a Rafał pocisnął krajówką z powrotem na Brzeziny. Żeby nie blokować Darka, zaproponowałem mu, by jechał swoim tempem, a ja będę posuwał się za nim. Tak też zrobiliśmy.

Ostatni akord wycieczki zaprowadził nas do wsi Lipce Reymontowskie. Miejscowość tę rozsławioną epopeją naszego noblisty od dawna obiecywałem sobie odwiedzić. Może dlatego, że „Chłopów” uważam za jedną z najlepszych polskich powieści. No cóż, wieś raczej nie przypominała tej opisanej w książce. Nie ma co się dziwić, od tych czasów minęło grubo ponad sto lat. Zajechaliśmy do muzeum Reymonta, czegoś w rodzaju małego skansenu. Tam chwilę pozwiedzaliśmy i pstryknęliśmy kilka fotek. Do Skierniewic nie pojechaliśmy prosto, bowiem czekała ostatnia moja łódzka gmina, a mianowicie Głuchów. A więc kolejny świński zakręcony ogonek. Wdarliśmy się do niej na chwilę przecinając wioskę Borysław. Tutaj poczułem spełnienie, a myśl o dobrze wykonanym zadaniu na chwilę przytłumiła ból w kolanie. Skalkulowaliśmy trasę i wyszło, że w Skierniewicach nie będzie setki, bo zabraknie ze trzy kilometry. Nie lubię nie robić setek. Nawet z kulawą nogą. Na mapie wypatrzyłem naprawdę ostatni już malutki świński ogonek, rzec można nawet, że prosięcy. Darek popatrzył na mnie i na moją nogę z politowaniem, ale nie marudził, tylko poczłapał też na mikroobjazd przez Rzędków. Zakrętas ten wiódł lekko pod górę, no ale za to sama końcówka do Skierniewic była na zjeździe. Przez miasto przejechaliśmy sprawnie. Pod dworcem kolejowym byliśmy na czterdzieści minut przed odjazdem naszych pociągów. Tak jak witaliśmy się przybywszy na miejsce prawie o jednej porze, także i nasze pożegnanie było w pewnym sensie zsynchronizowane. Darek miał pociąg do Warszawy o 17:10, ja do Wrocławia o 17:11. Pod starym budynkiem dworca wytrąbiliśmy po dwa piwka na pożegnanie. Ja z pewnym rozrzewnieniem wpatrywałem się w jego mury. Przecież gdzieś tu w pobliżu próbował popełnić samobójstwo Stanisław Wokulski, główny bohater mojej drugiej ulubionej powieści.

Mój pociąg przyjechał punktualnie. Gdy już siedziałem na swoim miejscu, a rower wisiał na haku, poczułem i zmęczenie, i ulgę. Noga w stanie spoczynku nie bolała. Dokończyłem obiad z Jeżowa i pogrążyłem się w przyjemnej drzemce. We Wrocławiu był mały horror. Opóźnienie pociągu ciągle wzrastało, a wraz z nim malała szansa na złapanie kolejnego do Wałbrzycha. Widocznie ludzi z takim problemem było więcej i to zgłosili obsłudze pociągu, bo ogłoszono, że szynobus będzie na nas czekał. Do Wrocławia skład wjechał od jakiejś nieznanej mi strony. W końcu, gdy już stałem na peronie, okazało się, że jest jakaś awaria wyświetlaczy i diabli wiedzą, z której platformy odchodzi mój pociąg. Kulejąc i taszcząc rower pokonywałem kolejne schody, kolano znowu zaczęło doskwierać. No tak, szlag trafił! Pociąg stał na ostatnim szóstym oddalonym peronie. Szynobus był niewielki, a chętnych do podróży cała masa. Już był napchany do granic wytrzymałości, ale jakoś wbiłem się z rowerem. Całą drogą stałem w ekwilibrystycznej pozycji i dodatkowo musiałem trzymać rower. Ostatni kilometr z dworca Wałbrzych Miasto do domu pokonałem też kręcąc jedną nogą.

A więc kolejne województwo zaliczone! Łódzkie jak żywe stworzenie broniło mi przystępu do swoich ostatnich zakamarków. Najpierw dmuchało przeciwnym wiatrem (w porozumieniu z Kujawami), potem spowodowało moją kontuzję. Ale dobra nasza, udało się. Teraz czas rzucić okiem na inne obszary.

Jako epilog tej krótkiej historii opowiem o dalszych losach mego kolana. Otóż chyba idzie ku dobremu. Z dnia na dzień ból słabnie. Już prawie normalnie mogę chodzić, w tym pokonywać stopnie. Z roweru przez te parę dni profilaktycznie zrezygnowałem. Nie było z tym lekko, bo dusza rwała się do jeżdżenia. Chciałem spróbować jutro, czyli w czwartek, ale zapowiadają u mnie duże opady. A więc piątek?




Łódzkie ostatki. Dzień 2/3. Kutno-Brzeziny

Sobota, 25 czerwca 2022 · dodano: 25.06.2022 | Komentarze 0

Jazda z kolegami: Darkiem i Rafałem. Było słońce i dużo krążenia. Był też upadek i obtarcia oraz obicia... 




Łódzkie ostatki. Dzień 1/3. Bydgoszcz-Kutno

Piątek, 24 czerwca 2022 · dodano: 24.06.2022 | Komentarze 0

Wyjazd w Polskę. Dokańczanie zaliczania gmin w województwie łódzkim.
Większy opis po powrocie.




Dwa powody do klnięcia. Pieszyce

Środa, 22 czerwca 2022 · dodano: 22.06.2022 | Komentarze 0

Wierząc w dobre prognozy, dziś też wybrałem się na rower. Wiara ta nie była płonna. Pogoda dopisała, było ciepło, słonecznie, tylko wiaterek ciut powiewał, ale w normie przyzwoitości. Poranna jazda była rutynowa, po stałej trasie, bez przygód, nie licząc małego kursu kolizyjnego z furgonetka jakieś 300 metrów od domu. Gość chyba mnie nie widział, bo z zatoczki wychynął wprost na mnie. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. Uskoczyłem lekko ku środkowi drogi i w sumie nic się nie stało. Gościowi posłałem parę siarczystych obelg. Chyba słyszał, bo miał uchyloną szybkę.

Po pracy pojechałem do Pieszyc z takim założeniem, by wykorzystując długi dzień zrobić nieco większą pętelkę niż zwykle na tej trasie. No i faktycznie, przejechałem się zgodnie z planem. Na początku trochę doskwierał wiaterek, ale później już jechałem z jego pomocą. Szczególnie przydała się na ostatnim podjeździe z Witoszowa. Znów śmignął mnie kolarz elektryczny. Jechał niby na kolarzówce, ale widać było baterię i słychać jej poszum. Ja jechałem około 20 km/h, a on na podjeździe (może nie za bardzo ostrym) dymał w okolicach 30. Tak mnie diabeł kusi, a może kupić se elektryka?

Może z osiem kilometrów przed domem wpadłem w dziurę. Aż mnie podrzuciło. Niech szlag trafi wałbrzyskie drogi! Już wiedziałem, co za chwilę się stanie. Guma z przodu! Jakoś tak to dziwnie działa, że po takim uderzeniu jedzie się jeszcze 2-3 minuty i niby wygląda, że wszystko jest dobrze. No ale niestety, wyrok był nieodwołalny. Powietrze zeszło w trymiga. Nie było nawet sensu brać się za pompowanie. Oczywiście mam dętkę i wziąłem się za robotę. Kląłem przy tym na czym świat stoi, bo strasznie tego nie lubię. Nawet nie chodzi o samą pracę przy zmianie dętki, bo to nic takiego. Bardziej idzie mi o to, że rodzi się we mnie przeświadczenie, że po słabym pompowaniu małą pompką za chwilę awaria się powtórzy i wtedy dopiero będzie klops. Uporałem się ze swoją robotą szybko (w mniej niż 10 minut) i już bez kłopotów dojechałem do domu.

Jutro wezmę się za rower. Dopompuję koła, przesmaruję napęd. Czeka mnie wydłużony rowerowy weekend w centralnej Polsce. Oby była dobra pogoda!

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Dziećmorowice-Bystrzyca Górna-Świdnica-Opoczka-Bojanice-Pieszyce-Bratoszów-Mościsko-Tuszyn-Wiry-Kątki-Marcinowice-Wilków-Panków-Wierzbna-Nowice-Milikowice-Witoszów Dolny-Wałbrzych-Nowy Julainów-Wałbrzych




Pełnia sezonu. Kamienna Góra

Wtorek, 21 czerwca 2022 · dodano: 21.06.2022 | Komentarze 0

Różnica temperatur pomiędzy moją ostatnią jazdą a dzisiejszą wyniosła od 35 stopni (rano) do 25 stopni (popołudniem). Nieźle. Współczuję osobom, które mają coś z sercem. No ale taki mamy ostatnio klimat. Dynamiczny i pełen raptownych zmian.

Do pracy dotarłem o czasie, ale licznik pokazał ponad 40 minut. Na trasie były korki i musiałem nieco hamować i lawirować bokami. Warto zaznaczyć, że zarówno rano jak i po południu był spory nieprzyjemny wiatr. Kolejny prezent od dynamicznego klimatu. W pracy oczywiście skorzystałem z łazienki. Ciepła woda dała mi sporo radości.

Po robocie pojechałem zakosami do Kamiennej Góry. Zgodnie z nazwą tego miasta, były po drodze pagórki. No ale nie jakieś straszne. Co prawda w pracy zjadłem coś w rodzaju obiadu (gulasz ze słoika podgrzany w mikrofali), ale na trasie złapał mnie głód. Chyba organizm był jakiś „niedojedzony” od niedzielnego maratonu. W Mieroszowie kupiłem słodką bułkę i pożarłem ją łapczywie. Pomogło. Na niej już dociągnąłem do domu.

W czasie jazdy cieszyłem się myślą, że oto jesteśmy w środku sezonu. Mamy najdłuższe dnie i cieszmy się tym.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Stare Bogaczowice-Jaczków-Marciszów-Kamienna Góra-Krzeszów-Kochanów-Mieroszów-Unisław Śl.-Grzmiąca-Głuszyca-Jugowice-Jez. Bystrzyckie (tama)-Lubachów-Dziećmorowice-Wałbrzych




A Wielkopolsce upał. Wałbrzych-Kościan

Niedziela, 19 czerwca 2022 · dodano: 19.06.2022 | Komentarze 0

Nastawiłem zegarek na 5:20. Albo nie zadzwonił, albo go podświadomie wyłączyłem. Mała strata, wstałem sam o 5:35. Szybka toaleta, małe śniadanie i w drogę. Niby szybko, ale z domu wyruszyłem o 6:15. Dzień był już w pełni. Temperatura w granicach 20 stopni zwiastowała, co będzie później.

Kierowałem się na północ, do Wielkopolski. Nie powiem, wiatr mi sprzyjał. No ale czasem coś się należy od tego życia. O dziewiątej było już ponad 30 stopni. Ponoć lubię upały… Co jakiś czas w liczniku sprawdzałem ciepłotę, maksymalne wskazanie to 43 stopnie. No ale przeważnie było 38-40. Gorący wiatr powodował, że czułem się jak kurczę w piekarniku z termoobiegiem. Jakoś wszakże się jechało. W niedzielę było mało otwartych sklepów, a przy takich upałach trzeba często kupować chłodne picie. Z więc kupowałem i brałem na zapas do tylnej kieszonki bluzki. Płyny po krótkiej chwili nabierały cech gorącego rosołu. Ale i tak je piłem z radością i polewałem się od stóp do głów. Jakoś się jechało. Na kilku odcinkach jechałem pod wiatr, to była orka. Nawet przy bocznym wietrze, który zdarzał się częściej, trzeba było nieźle się namachać.

Przemierzałem znaną sobie trasę, a dopiero od Wąsosza wkroczyłem na mały dziewiczy teren. W rzeczonym Wąsoszu kupiłem w Żabce dużą bułę z kurczakiem, którą spożyłem na dwa razy. Dzięki niej to dotarłem do celu, bo niczego innego nie jadłem. Piłem tylko wodę, bo nawet na soki jakoś nie miałem apetytu.

Wjechałem do nowych miejscowości w powiecie górowskim, kolejno były to: Bełcz Mały, Lechitów, Sądowel, Wierzchowice Wielkie, Wierzchowice Małe (prowadziła do nich paskudna kostka z czasów Kaisera Wilhelma), Grabowno, Zawieście, Kłoda Górowska i Szedziec.

Do Wielkopolski wjechałem w Sułowie Małym. Dla mnie każde województwo ma swoje zapachy. Na przykład podlaskie pachnie żywicą, mazowieckie mlekiem. No a ta nieszczęsna Wielkopolska ma zapach świńskich odchodów. Dosłownie w każdej wsi on dominuje. Do tego maja tu manię robienia absurdalnych ścieżek rowerowych. Im bardziej zapyziała droga, tym szersza przy niej ścieżka. Gdybyż to były jeszcze ścieżki pomyślane z sensem. Ale nie! Zaczynają się nie wiadomo gdzie, i tak też się kończą. Są zapiaszczone i ogólnie do dupy. Zatem nie jechałem nimi…

W Wielkopolsce też dotarłem do paru nowych miejscowości, już na końcu jazdy. Były to kolejno: Robczysko, Dobramyśl, Drzeczkowo, Kopanina i Karmin.

W Kościanie zjawiłem się około siedemnastej. Cieszyłem się, że zdążę na wcześniejszy pociąg. Do domu dobrnąłem zatłoczonymi pociągami. W pierwszym nawet pojechałem na gapę, bo ścisk był taki, że ledwo się stało, a konduktor też miał chyba wolne.

Teraz nadal piję chłodne napoje i wyrzucam z siebie ten gorąc przyjęty w ciągu dnia. Dobrze przy tym słucha się starych kawałków The Police.
Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Pogorzała-Milikowice-Bolesławice-Pastuchów-Łażany-Gościsław-Ujazd Górny-Ciechów-Środa Śląska-Lubiatów-Klęka-Brzeg Dolny-Żerkówek-Wołów-Bożeń-Wińsko-Wąsosz-Kłoda Górowska-Czechnów-Bojanowo-Poniec-Robczysko-Osieczna-Drzeczkowo-Popowo Wonieskie-Wonieść-Widziszewo-Kościan




Przez Drogę Stu Zakrętów. Kudowa Zdrój

Piątek, 17 czerwca 2022 · dodano: 17.06.2022 | Komentarze 0

Jako się rzekło, wczoraj wymieniłem oponę. Nowa jest czarna, ale sprawia dobre wrażenie. Jak każda marki Continental. Jest lekka, ale mocna i mam nadzieję, że długo mi posłuży. Korzystając ze swoich statystyk, ustaliłem, że na poprzedniej przejechałem 23 300 km. Przednie opony zużywają się dłużej niż tylne. Wyjaśnienie jest proste, są mnie obciążone.

Dzisiejszą trasę do Kudowy Zdroju śmiało można nazwać górską. Od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie i w końcu się na nią zdecydowałem. Miałem dziś urlop i chyba dobrze go wykorzystałem. Z domu wyjechałem o 9:30. Dzień był słoneczny, ale niezbyt ciepły. Dopiero po południu zrobiło się letnio. Z Wałbrzycha wyjechałem podjazdem na Olszyniec. Jechało mi się dobrze. Może wreszcie łapię lepszą formę. Po trzydziestu kilku kilometrach po raz pierwszy wjechałem do Czech. Przejeżdżałem przy Skalnym Mieście. Ta atrakcja turystyczna cieszy się wielkim powodzeniem wśród Polaków. Nie inaczej było dziś. Droga przy nim była zakorkowana, ale ja na rowerze jakoś się przebiłem. Bawiłem się w rozpoznawanie tablic rejestracyjnych polskich samochodów. Znam się na tym niezgorzej. Dziś przy Skalnym Mieście była cała Polska: m. in. Białystok, Puck, Dąbrowa Tarnowska, Włocławek, Szczecin i wiele innych.

W Polsce wyłoniłem się w Kudowie Zdroju. Tutaj też było zatrzęsienie ludzi. Kurort tętnił życiem. Od razu pokręciłem Drogą Stu Zakrętów na Przełęcz Lisią. Wspinaczka poszła mi nieźle. Jedzie się tam lasem, a więc dla bezpieczeństwa odpaliłem tylne światło. Znowu towarzyszyły mi samochody o wszelakich rejestracjach. Zjazd do Radkowa był szybki. Potem jeszcze było paręnaście kilometrów lekko w dół do rozwidlenia w Ścinawce Średniej.

Znowu wjechałem do Czech i w znanej i opisywanej tu często knajpie u Bartosa przystanąłem na obiad. Były oczywiście knedliki i Primator. Góry nieco zelżały, ale pojawił się przeciwny wiatr. Zawsze muszą być jakiś atrakcje.

Do domu dojechałem lekkim łukiem. Gdy z powrotem znalazłem się w Polsce, pomknąłem przez Mieroszów, Kochanów, Czarny Bór i boczne odnogi miasta Boguszowa-Gorc. W domu stawiłem się przed dziewiętnastą.

Dzisiejsza trasa:
Jak w opisie.




Ubytki żółci. Jawor

Środa, 15 czerwca 2022 · dodano: 15.06.2022 | Komentarze 0

Do pracy wyjechałem o 6:15. Poranek był zadziwiająco chłodny, mogło być nie więcej niż 6-7 stopni. W zupełnie krótkim letnim ubiorze poczułem ziąb. Na pierwszym (i ostatnim) porannym podjeździe lekko się rozgrzałem. Na końcówce już się ociepliło, bo wyszło słońce. W pracy byłe planowo, ciepły prysznic dodał mi ochoty do życia.

Ze swojej fabryki wyjechałem punkt piętnasta. Dzień był piękny. Znowu. Słońce, minimalny wiaterek, odurzające zapachy przełomu wiosny i lata. Z gorszych spraw można wymienić zatrzęsienie owadów, które chciały koniecznie mieć ze mną zbliżenie. Jedne siadały mi na rękach i nogach, delikatnie szmerając lub wulgarnie kąsając, inne wbijały się za koszulkę i bezczelnie łaziły po spoconej skórze, kolejne oblepiały moje okulary i nachalnie właziły do oczu. No, koszmar.

Na początkowym odcinku (w Sadach Dolnych) przeciskałem się przez niby-asfalt. Droga jest kiepska. Połowę zrobiono, ale końcówki jakoś nikomu nie chce się ruszyć. Na nawierzchni są liczne poprzeczne wyrwy wypełnione ostrymi kamieniami. Co jakiś czas musiałem przejechać przez taką szykanę. Pomyślałem, że zaraz złapię gumę. No i wykrakałem. Za Roztoką poczułem, że przód mi wiotczeje. Jakoś tak mam, że gdy zauważę coś takiego, razem z gumą wiotczeje we mnie chęć do jazdy. Strasznie tego nie lubię. A więc klnąc na czym świat stoi zabrałem się do wymiany dętki. Wcześniej zbadałem jednak oponę. Od jakiegoś czasu jeżdżę na oponach w dwóch kolorach: przód mam żółty, tył czarny. Kolor żółty jest moim ulubionym. Pewnie już dawno powinienem wymienić przednią oponę, bo jest już sterana życiem. Ma wiele przetarć, małych i większych perforacji, dziureczek i wyżłobień. Jakiś czas temu kupiłem nowe opony. Niestety czarne, bo żółte chyba przestały być produkowane. Przy wymianie dętki postanowiłem, że w końcu będę musiał założyć nową oponę. Niestety, czarną. No dobrze, z żółci pozostaną mi sidełko, owijka kierownicy i zakrętka bidonu. Całkiem nieźle.

Wymiana dętki poszła mi sprawnie. Po dziesięciu minutach mogłem jechać dalej. Dymałem tak, że aż zapiekła mnie ręka, a oddech stał się przyspieszony jak na sporym podjeździe Oczywiście należało uważać, bo małą pompką nie jest się w stanie dobić odpowiedniego ciśnienia, a wtedy każde dobicie opony skończy się kolejną gumą. Na trasie omijałem dziury, a na wyższych przeszkodach musiałem mocno hamować lub wręcz stawać. No ale spokojnie dojechałem do domu, bez skracania trasy, choć takie myśli pojawiały się w mojej głowie. Jutro wymiana opony.

Cieszyłem się pięknym dniem. Połowa czerwca, pełnia sezonu. Najlepszy czas na rower…

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Stare Bogaczowice-Sady Dolne-Roztoka-Zębowice-Jawor-Luboradz-Targoszyn-Goczałków-Strzegom-Stanowice-Pasieczna-Stary Jaworów-Milikowice-Witoszów Dolny-Lubachów-Dziećmorowice-Wałbrzych




Odrabianie strat. Kostomłoty

Niedziela, 12 czerwca 2022 · dodano: 12.06.2022 | Komentarze 0

W ramach odrabiania strat z tygodnia i dziś puściłem się na rower. Utrzymuje się dobra pogoda. Dzisiaj było już parno, a i wiaterek też stał się odczuwalny. Planowałem jazdę rekreacyjną, ale nieco się jednak naszarpałem. Przez ten wiatr.

Z domu wyjechałem niespiesznie, po dziesiątej. W brzuchu miałem duży zapas kalorii, po spożytej na śniadanie solidnej jajecznicy. Z Wałbrzycha wyjechałem krajówką nr 35. W środku tygodnia jest ona mocno zapchana, a dziś liczyłem, że będzie luźniej. Faktycznie, było. Ale samochody i tak waliły tamtędy, jakby ich panowie nie mogli zostać w domu.

Było parno i burzowo. Parę razy przystanąłem przy sklepach i kupiłem bosko zimne napoje: Colę, Karmi i owocową Warkę. Piłem łapczywie, a organizm z lubością przyjmował tę ochłodę. Z pewnym zdziwieniem zauważyłem, że na drogach jest coraz więcej rowerów elektrycznych. Wśród dzisiaj licznie spotkanych rowerzystów było ich co najmniej połowa. Niektórzy „elektryczni” rowerzyści nawet chcą się ścigać z tymi wyposażonymi tylko w siłę swych mięśni…
Wczoraj i dziś przejeżdżałem przez Czechy. Wczoraj było to państwo, dziś wioska położona koło Jaworzyny Śląskiej.
Ostatni podjazd od Lubachowa robiłem przy kłębiących się czarnych chmurach. No ale tylko straszyło. Deszczu i burzy nie było, a teraz, kiedy już bezpiecznie siedzę w domu przy komputerze, znowu wyszło piękne słońce.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Mokrzeszów-Milikowice-Stary Jaworów-Jaworzyna Śl.-Pastuchów-Łażany-Gościsław-Jarosław-Kostomłoty-Godków-Buków-Imbramowice-Domanice-Niegoszów-Świdnica-Lubachów-Dziećmorowice-Wałbrzych




Rozdymanie trasy. Przełęcz Woliborska

Sobota, 11 czerwca 2022 · dodano: 11.06.2022 | Komentarze 0

Pod koniec tygodnia miałem sporo pracy i niestety na rower nie udało się wyskoczyć. Pogoda była zmienna, ale jakieś okienko można byłoby wykroić.

A więc dziś odrabiałem nieco straty. Pogoda była idealna. Miła ciepłota, słoneczko, mały wiatr. To wszystko stanowi pokarm dla rowerzysty. Kolarzy dziś było na trasie istne zatrzęsienie.

Wybrałem się w Góry Sowie, na Przełęcz Woliborską. Przy założeniu najkrótszej pętelki dystans były w granicach setki. Ja jednak swoją trasę nadąłem jak najbardziej się chyba da. Kilometrów wyszło prawie dwa razy więcej. Zahaczyłem o Czechy (jednak tym razem obyło się bez czeskich knedlików), dwa razy zbliżyłem się do Świdnicy, no i ogólnie mocno lawirowałem.

Z domu wyjechałem koło dziesiątej. Pożywiony obfitym śniadaniem długo nie odczuwałem głodu. Jednak na dwadzieścia kilometrów przed metą już mnie mocno ssało. W sklepie kupiłem pęto kiełbasy (nie mieli bułki) i nim się znakomicie wzmocniłem.

Pierwsze 52 kilometry przemierzyłem po swojej ostatniej trasie, z tym, że w drugą stronę. Niby te same odcinki, ale jedzie się zupełnie inaczej.

Na Przełęcz Woliborską wjechałem od łatwiejszej strony. Na zjeździe wpatrywałem się w spore nachylenia. Niebawem trzeba będzie wziąć się i za tę stronę…

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych- Dziećmorowice- Jez. Bystrzyckie (tama)-Jugowice-Głuszyca-Rybnica Leśna-Unisław Śl.-Mieroszów-Teplice nad Metuji-Bohdasin-Jetrichov-Broumov-Otovice-Tłumaczów-Nowa Ruda-Przełęcz Woliborska-Bielawa-Pieszyce-Mościsko-Jaźwina-Wiry-Marcinowice-Panków-Wierzbna-Bolesławice-Milikowice-Witoszów Dolny-Pogorzała-Wałbrzych