Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 313086.90 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.66 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 81.10km
  • Czas 03:58
  • VAVG 20.45km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Do pracy marsz!

Wtorek, 26 marca 2013 · dodano: 26.03.2013 | Komentarze 0

Sezon dojazdów do pracy rozpoczęty!
Nie przyszło to jednak łatwo, bo dziś zaliczyłem chyba najbardziej mroźny i zimowy swój rowerowy wyjazd. Brzmi to trochę jak żart, bo przecież za chwilę będzie kwiecień. Jednak pogoda jest zimowa mimo że przecież zwykła logika nakazuje, by było już nieco cieplej. Szczerze mówiąc nie pamiętam tak długo trwającej zimy. A jako dinozaur pamiętam wiele. Ciężkie zimy bywały, kiedy byłem dzieckiem, pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Pamiętam je dobrze. Jak spadł śnieg w grudniu tak trzymał do wiosny. Właśnie! A wiosną ładnie wszystko puszczało, śpiewały ptaszki, żółciły się forsycje. A w tym roku istny koszmar! No bo jak określić moją poranną jazdę przy minus jedenastu stopniach?

Wyruszyłem ze sporym zapasem, by się nie spóźnić, bo to i nieelegancko, i w pracy tego nie lubią. Wyruszyłem zatem o 5:40. Rzeczywiście zapas się dojechałem do pracy po upływie 1:12 h. chyba mój najgorszy wynik, do przeciętnego czasu straciłem ok. 10 minut, do rekordu 15. Ale jak pobijać rekordy, kiedy forma cieniutka, a dookoła panuje zimowe ekstremum. W pracy spotkałem się z różnym odbiorem mojej jazdy: od podziwu do głośnego zastanawiania się nad stanem mego umysłu… Przemarzłem straszliwie, ale najbardziej przemarzły mi stopy. Kiedy w łazience zażywałem krótkiej toalety i stałem bosą nogą na kafelkach, wydawało mi się, że te grzeją. Zupełnie tak jak przy ogrzewaniu podłogowym. No ale takiego wszakże w mojej pracy nie ma… Na ostatnim pojeździe chciałem jeszcze łyknąć nieco soku z bidonu, ale mi się nie udało. Płyn był zamarznięty.

Dzień w pracy minął szybko na zwykłych zajęciach. O piętnastej, kiedy wyruszałem w drogę powrotną, było nieco cieplej, aż pięć stopni mrozu. Oczywiście chciałem zaliczyć jakąś sensowną pętelkę, by w Świdnicy zameldować się tuż przed zmrokiem. Najbardziej kiepsko jeździ się teraz po Wałbrzychu. Pełno dziur, ale zaczęły się remonty nawierzchni ulic. Niedługo to miasto chyba całkiem się zakorkuje. W okolicach Wałbrzycha jest znacznie więcej śniegu niż w położonej nieco ponad 20 km na północ od niego Świdnicy. Drogi są przejezdne, ale błoto śniegowe leży np. na wylocie w kierunku Złotego Lasu. Tam musiałem mocno uważać. Raz nawet stanąłem i z zszedłem na pobocze (w śnieg), by puścić samochód. Na szczęście aut było na tej drodze niewiele, a potem już był w miarę czysty asfalt.

Jadąc patrzyłem na białe pola i na zaśnieżone Góry Sowie oraz skrzącą od śniegu Ślężę. Na przełęcze w Górach Sowich pewnie będzie można wybrać się za miesiąc…

Jazdę na mrozie i przy ciężkim wietrze okupiłem chyba małym przeziębieniem. Czuję że coś mnie bierze, ale wszystko okaże się jutro.

Dzisiejsza trasa: Świdnica-Pogorzała-Wałbrzych-Dziećmorowice-Złoty Las-Lubachów-Bystrzyca Górna-Bojanice-Moscisko-Tuszyn-Jaźwina-Jędrzejowice-Wiry-Świdnica.




  • DST 118.20km
  • Czas 05:36
  • VAVG 21.11km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiosny nie widać...

Niedziela, 24 marca 2013 · dodano: 24.03.2013 | Komentarze 0

Zima jest nieustępliwa i męcząca. Zamiast zgodnie z logiką powoli pakować się, by przeskoczyć na półkulę południową, pozostaje u nas, niewiadomo po co. Co za tym idzie, moje planowane poranne jazdy do pracy okazały się niewykonalne. Mróz jeszcze jakoś można było pokonać, ale zwałów śniegu na drodze, już nie bardzo. Śnieg prószył prawie prze cały tydzień, bo w piątek przestać. Wczoraj zrobiłem mały rekonesans samochodem, badając przejezdność dróg. A że ta była wystarczająca, dziś nie czekając wiele, wybrałem się w trasę.

Było bardzo zimno. Mróz i wiatr stanowił o trudnych warunkach jazdy. Co prawda świeciło ostro słonko, lecz jego promienie jakoś nie mogły rozgrzać skutego lodem świata. Woda w stawach, przydrożnych rowach i kałużach była zamarznięta na kość. Na drogach jednak asfalt był całkiem odkryty i tylko z rzadka trzeba było omijać prezenty pozostawione przez zimę (śnieg i zlodowacenia). Ubrałem się iście arktycznie, ale i tak przemarzły mi stopy. Sok pomarańczowy w bidonie wyraźnie krystalizował, no ale jakoś go przełknąłem.

Dziś wiatr był z kierunku wschodniego. Trasę obmyśliłem wczoraj, a przed jazdą sprawdziłem pogodę i kierunek wiatru. Okazało się, że dziś miała być orka pod wiatr na początku, a od połowy trasy już lajcik. Tak się właśnie teraz zastanawiam, jaki wiatr jest lepszy – na początku przeciwny, a potem sprzyjający, czy na odwrót. Oczywiście zakładając, że poruszamy się po linii zamkniętej, a nie mkniemy tylko w jednym kierunku (jak na przykład na jakiejś wyprawie). Z pozoru wydawać by się mogło, że dzisiejszy mój układ wiania wiatru jest dla rowerzysty lepszy. Najpierw klniemy, potem jedzie się prawie samo. Otóż, moim zdaniem jednak nie. Na początku dobry jest wiatr sprzyjający, bo kilometry szybko lecą, jest miło i przyjemnie. Potem gdy już jesteśmy rozruszani, można powalczyć z wiaterkiem. Nawet jadąc 50-80 kilometrów z wiatrem w plecy specjalnie się nie namordujemy. Później jest ciężko, ale przecież do domu wypada wrócić. Gdy najpierw wymęczy nas przeciwny wicher, to już potem nawet jazda z wiatrem nie jest tak przyjemna. No to tyle dywagacji o wietrze. Chociaż tak właściwie lepiej ,żeby wcale go nie było. Pamiętam zeszłoroczną jazdę po Bałkanach. Dosłownie: wiatru nie było! Jechało się wybornie. U nas jednak te wietrzyska ciągle hulają. Cóż, trzeba przywyknąć.

Na trasie spotkałem dwóch szoszonów. Hm, ja też dziś byłem szoszonem. Niestety kultura rowerowa użytkowników kolarzówek okazała się w połowie tylko na poziomie. Na pozdrowienia rowerowe pierwszy nie odpowiedział, lecz mocniej nacisnął na pedały. Lekko mnie to zirytowało. Na szczęście drugi pierwszy do mnie machnął łapką, a więc i ja nie byłem dłużny…

Udało mi się zaliczyć także dwie króciutkie „dziewicze trasy”. Obie w powiecie wrocławskim, w gminie Kobierzyce. Przejechałem nimi przez „nowe” miejscowości: Kuklice i Nowiny. Po sprawdzeniu w moich statystykach okazało się, że była to 3748 i 3749 miejscowość, odwiedzona przeze mnie na rowerze.

Dzisiejsza trasa: Świdnica-Wiry-Sady-Sobótka-Świątniki-Jordanów Śl.-Borów-Marcinkowice-Szczepankowice-Kuklice-Kobierzyce-Nowiny-Gniechowice-Kąty Wrocławskie-Piława-Mietków-Domanice-Krasków-Wilków-Niegoszów-Świdnica.




  • DST 116.40km
  • Czas 05:37
  • VAVG 20.72km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Oby do wiosny!

Niedziela, 17 marca 2013 · dodano: 17.03.2013 | Komentarze 2

Dzisiejsza trasa miała następujący przebieg: Świdnica-Witoszów Dolny-Komorów-Milikowice-Stary Jaworów-Jaworzyna Śl.-Pastuchów-Mikoszowa-Jaroszów-Goscisław-Jarosław-Ujazd Górny-Jarostów-Jenków-Luboradz-Jawor-Jugowa-Świebodzice-Milikowice-Komorów-Witoszów Dolny-Świdnica.

Jazda odbyła się w zimowej aurze. Wszędzie biało, wietrznie i mroźno. Wczoraj miałem pewne wątpliwości, czy warto gdzieś się wybrać, ale rano, kiedy zobaczyłem błękitne niebo i słoneczko, moje obawy prysły. Nie sprawdzałem nawet prognoz na resztę dnia, tylko koło dziesiątej wyskoczyłem w plener. Ubrałem się godnie. Parę warstw na ciało, ochraniacz na szyję, czapka. Pomogło, bo raczej nie zmarzłem. Miałem spore wątpliwości, co do przejezdności bocznych dróg, którymi zaplanowałem trasę. Sadziłem że mogę na nich spotkać odcinki zaśnieżone i oblodzone. Dlatego szosówka o wąziutkich oponkach pozostała w domu (tj., na strychu), a do boju wyruszył Stary Zdechlak. Jego opony są znacznie grubsze (1,3 cala), a zatem w przypadku opisanych wyżej przeszkód jemu bardziej dziarsko przyszłoby ich pokonywanie. Poza tym był jeszcze jeden powód, że postanowiłem przewietrzyć mojego starego druha. Przeszedł on niedawno kompleksowy przegląd, w tym wymianę napędu, i chciałem go sprawdzić. Od razu powiem, że próbę zdał celująco. Idzie dobrze, wszystko funkcjonuje jak powinno. Gorzej ze mną. Totalny brak formy ciągle doskwiera. No ale jestem dobrej myśli. Gdy tylko pogoda się ustabilizuje na wiosennym poziomie, ruszę do ostrzejszych treningów. Może jeszcze przed planowaną na czerwiec swoją wyprawą na Słowację skorzystam z usług Zdechlaka. Miałem go przerobić bardziej gruntownie, w tym wymienić ramę stalową na aluminiową, ale póki co zostało po staremu. Trzeba będzie mu tylko wymienić opony, bo stare są już mocno wyjechane. Dziś przyjrzałem im się bacznie…

Moje obawy o stan dróg lokalnych były nietrafne. Na wszystkich odcinkach pięknie prezentował się asfalt. Owszem na poboczu leżało sporo śniegu, czasem należało jechać lekkim slalomem, niekiedy przeciąć strużkę wody, ale drogi nie stanowiły problemu. Słoneczko ładnie przygrzewało, w jego promieniach temperatura była na pewno dodatnia. Ale w cieniu był ziąb. Do tego oziębiało nieprzyjemne wietrzysko. No ale jak wspomniałem, dzięki przezornemu wielowarstwowemu ubraniu się, tylko wystawione na podmuchy policzki nieco mi zmarzły. Nawet jeszcze teraz mają kolory jak u osobnika spożywającego denaturat, w ilości nieco większej niż ogół społeczeństwa.

Do Jawora jechało mi się całkiem przyjemnie. Wiatr pomagał lub był boczny. W Jaworze licznik wskazał 70 kilometrów, a ja zmieniłem trajektorię na kierunek południowy. No i zaczęło się! Czar prysł. Wiatr był iście szatański. Powiem tylko tyle, żeby za dużo nie przynudzać, miałem na liczniku przez 25 kilometrów do Świebodzic wyświetlaną prędkość w zakresie 15-17 km/h. No jakoś tam doczłapałem, potem generalnie skręciłem na wschód, a wiatr przestał wydzierać mi siły w postępie geometrycznym. Były jednak mocno nadwątlone. Gdy stanąłem w Świdnicy pod swoją bramą, moja energia była na poziomie krytycznym…

Przed Jaworem mocno zgłodniałem. Wypatrywałem jakiegoś sklepu, ale w niedzielę mało jest ich czynnych. Gdy zacząłem walkę z wiatrem, głód spotęgował się. Dobrze że w drugiej miejscowości za Jaworem (w Czernicy) znalazłem otwarty taki przybytek. Wsunąłem trzy batoniki, mocno dojrzałego banana (takie lubię najbardziej), a wszystko popiłem Karmi malinowym. Trochę pomogło. Wskazówka energii podniosła się… Gdyby nie ten sklepik, to pewnie wpadłbym do rowu.

Cóż, w przyszły tygodniu planuję już rozpocząć rowerowe dojazdy do pracy do Wałbrzycha. Jutro chcę samochodem przejechać się przez moją trasę przez Pogorzałę. Nie powinno być śniegu, ale sprawdzić zawsze warto. Nawet kupiłem sobie porządne oświetlenie tylne i przednie, bo wyjeżdżać będę, gdy na dworze panować będzie mrok…




  • DST 101.30km
  • Czas 04:58
  • VAVG 20.40km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Cztery razy "m"

Sobota, 9 marca 2013 · dodano: 09.03.2013 | Komentarze 1

Śniegowe chmury, o których ostatnio pisałem, mające zgrabnie pofrunąć nad Małopolskę niestety pozostały nad Dolnym Śląskiem i brzydko się tu wypróżniły. Potem napływały kolejne chmury i chyba za cel wzięły sobie wypróżnianie się nad rejonem, w którym mieszkam. W tym jest złośliwość rzeczy martwych, jeśli czegoś chcemy (w tym przypadku braku śniegu rujnującego plany rowerowe), to z reguły dostajemy coś całkiem odwrotnego.

Tak więc ostatni raz na rowerze byłem dokładnie miesiąc temu. Potem było to okropne wypróżnianie się chmur śniegowych, a tydzień temu z kolei, kiedy już wypróżniania nie było i panowały jakie-takie warunki, przyplątało mi się jakieś paskudne przeziębienie. Trzyma mnie ono w lżejszej już postaci do dnia dzisiejszego.

Na dziś pogody były niekorzystne. Już wcale nie podniecam się przepowiedniami w telewizji, bo nic nie są warte. Sprawdzają się te ze stronki meteo.pl. Otóż wczoraj na tejże stronie spostrzegłem, że rejon Świdnicy ma być, wbrew ogólnym zapowiedziom w innych mediach, wolny od opadów śniegu. Coś tam miało pokropić, ale niezbyt intensywnie.

Byłem na tyle spragniony jazdy, że nie bacząc na niepewną pogodę i końcówkę choroby, postanowiłem gdzieś wyskoczyć. Jak postanowiłem, tak zrobiłem…

Wyjechałem około dziesiątej. Na zewnątrz przywitała mnie gęsta mgła i ziąb. Wszędzie było mokro, ale raczej nie padało, co najwyżej mżyło. Ze zdziwieniem oglądałem też objawy mrozu: lód wytworzył się na okularach, pod licznikiem oraz, co już zupełnie niespotykane, na moich spodniach w okolicach części ciała nad wyraz niesfornej (dla nieznających tego skeczu Monty Pythona, powiem że mam na myśli rejon krocza). Na początku myślałem, że spodnie mi się przetarły: były białawe. Jednak po ich dotknięciu nie mogło być wątpliwości: w samej rzeczy był to lód. Wszystko to dość zagadkowe, bo przecież jak jest mgła, to nie powinno być mrozu. No ale takie były fakty…

Efektem jazdy w lekkim stanie chorobowym była niewątpliwie znacznie mniejsza wydolność oraz uporczywy ból głowy. Ten ostatni towarzyszy mi do teraz.

Cóż, jazda pod znakiem czterech liter „m”: mgła, mżawka, mróz, migrena. No ale warto było, cieszę się, że się odważyłem…

Po drodze spotkałem kilku rowerzystów. Oni chyba też sprawdzali pogodę na meteo.pl, bo w przeciwnym razie chyba zostaliby w domu.

Jazda po miesięcznej przerwie była męcząca. To co wyrobiłem w sobie na początku lutego, odeszło w siną dal. Trzeba od nowa budować formę. Przed nami chyba ostatni ponury tydzień, a potem już wiosna. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Dzisiejsza trasa – takie tam esy-floresy: Świdnica-Jagodnik-Wiry-Jędrzejowice-Kiełczyn-Dzierżoniów-Dobrocin-Byszów-Niemcza-Byszów-Roztocznik-Kołaczów-Słupice-Uliczno-Jaźwina-Jędzrejowice-Wiry-Marcinowice-Śmiałowice-Pszenno-Jagodnik-Świdnica.




  • DST 106.00km
  • Czas 04:49
  • VAVG 22.01km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jazda w towarzystwie pana Mroza

Sobota, 9 lutego 2013 · dodano: 09.02.2013 | Komentarze 2

Kiedy słyszałem doniesienia o powrocie śnieżnej zimy na południu Polski trochę się zżymałem. Mieszkam wszak na południu. Co prawda na południowym zachodzie, ale zawsze. U mnie śniegu nie ma wcale. W tygodniu parę razy chciało sobie poprószyć, ale bez większego przekonania. Tak więc korzystając z czarnych dróg, dziś postanowiłem wyjechać w plener. Wracając jeszcze do tego „południa”, widziałem w telewizji obrazki z Małopolski. Pół metra śniegu, to się nazywa zima. Ja jednak jakoś nie tęsknię do takich widoków za swoim oknem. Dla mnie stanowczo mogłaby być już wiosna.

Ale pewnie do wiosny jeszcze troszkę. Dziś śniegu nie było, lecz zimno było nadzwyczaj przenikliwe. Było około minus dwóch stopni. Ubrałem się oczywiście solidnie, nie zapomniałem tym razem o dwóch parach skarpet. Szczerze mówiąc i trzecia by nie zawadziła. Stopy mi przemarzły. Raz musiałem nawet stanąć, zdjąć buty i porządnie wymasować sobie te części ciała. Pomogło, krążenie wróciło i można było jechać dalej. A wokół mimo braku śniegu wszędzie napotkać było można zimową scenerię: oszronione oziminy, solidnie zamarznięte stawy, jakieś bajorka i kałuże, nieciekawe chmury zbijające się nad głową. Chmury te jednak tylko straszyły. Pewnie niosły w swoich brzuchach kolejne wielkie partie śniegu dla Małopolski.

Mimo mrozu, w czasie jazdy sporo piłem. Opróżniłem cały bidon, w którym miałem sok multiwitaminowy, potem w sklepiku kupiłem kolejny literek, tym razem sok jabłkowy i niewiele z niego zostało. Płyny w przeważającej części spożytkował organizm, bo świadomie wydaliłem zaledwie parę kropelek. (Jako nieświadome wydalanie nie uważam mimowolnego „popuszczania”, hm to jeszcze nie ten etap, lecz wydalanie płynu przez pocenie się). Soki w bidonie były przeraźliwie zimne, lecz nie skrystalizowały się.

Tym razem nie było dziewiczych odcinków. Zatem pozbawiony możliwości „defloracji dróg” oglądałem to, co pewnie już kiedyś widziałem. Trasę jednak chciałem kapkę urozmaicić, to znaczy machnać się dróżkami, które odwiedzałem z rzadka. Efektem tego były trzy nieprzyjemne historie. Raz wpadłem na odcinek o nawierzchni lodowej. Jak ten lód tam się utrzymał, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć. Wszędzie dookoła piękna czerń asfaltu, a tu tafla jak na lodowisku. Miało to miejsce przed wioską Uliczno. Już nawet chciałem zawrócić, bo jazda po lodzie rowerem szosowym może nie wyjść na zdrowie. Gdy tak przeżywałem rozterki związane z chęcią powrotu, naraz jak nożem odciął lód się skończył. Druga historia rozłożona była na dwa etapy: musiałem pokonać dwa spore odcinki o nawierzchni kostkowej. Te kocie łby były ułożone kiedyś może i równo. Obecnie jedzie się tam jak po tarce. Pierwszy był w okolicach wioski Oleszna, a drugi między Tyńcem nad Ślężą a Pustkowem Wilczkowskim. W sumie może było tego z osiem kilometrów. No ale było to niezbyt przyjemne, a ja zapamiętałem te odcinki i pewnie w tym sezonie już ich nie zaszczycę swoją osobą… Ostatnia historia dotyczy krótkiego, może 300- metrowego odcinka przed wsią Nasałwice. Otóż odcinek ten jest kompletnie pozbawiony asfaltu. Przy drodze jest jakiś zakład, kamieniołom chyba. Z daleka błotna nawierzchnia wyglądała na całkowicie zastygłą od mrozu. Niestety gdy wjechałem w błocko, okazało się, że błoto jest wymieszane z solą, co uczyniło je odporniejszym na zamrożenie, a bryja ta po kilkunastu metrach całkowicie oblepiła mi rower. Musiałem stanąć i patykiem wygrzebywać błoto z elementów napędu, kół i z przestrzeni wokół klocków. Jechać się dało, lecz mój rower, który wczoraj pięknie wypucowałem, dziś nadaje się do kolejnego gruntownego czyszczenia.

Dużym pozytywem dzisiejszej jazdy, był fakt dość słabego wiatru. Całkowitej ciszy nie było, ale w porównaniu z ostatnią katorgą, dziś było prawie lajtowo.

Jazdę umilały mi muzyczne kawałki. Jak na starego zgreda przystało, słuchałem Mozarta, Budki Suflera, Maanamu, a na koniec Pink Floyd.

Dzisiejsza trasa: Świdnica-Jagodnik-Wiry-Jaźwina-Uliczno-Oleszna-Łagiewniki-Strzelin-Mańczyce-Tyniec nad Ślężą-Pustków Wilczkowski-Wilczkowice-Nasławice-Sobótka-Biała-Kątki-Pszenno-Świdnica.




  • DST 112.60km
  • Czas 05:30
  • VAVG 20.47km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Walka z wiatrem

Niedziela, 3 lutego 2013 · dodano: 03.02.2013 | Komentarze 2

Na dziś miała być pogodna słoneczna, wietrzna i chłodna. Wszystko sprawdziło się dokładnie. Co prawda kiedy wyjeżdżałem o słońcu można było zapomnieć, lecz po jakiejś półtorej godzinie chmury się rozpierzchły (pewnie pomógł im w tym ten potępieńczy wiatr), a słoneczne promyki ładnie muskały po twarzy. Sądzę że temperatura mogła wynosić pół kreski powyżej zera. Było zimno, lecz płyny nie zamarzały w bidonie, stąd ten mój wniosek. Jednak wicher skutecznie zmniejszał temperaturę odczuwalną.

Wiedząc co mnie może spotkać, ubrałem się więcej niż solidnie: cztery bluzy, czapka, kominiarka, no i grube spodnie. Zapomniałem jednak o stopach. Miałem na nich cienkie skarpeteczki. Po kilkunastu kilometrach zacząłem odczuwać przenikliwy ziąb. Nie było rady, w najbliższym czynnym wiejskim sklepiku kupiłem parę skarpetek. Założyłem je na przystanku autobusowym. Co za ulga! Miłe ciepełko! Stopy nadawały się do użytku, a widmo odmrożenia przestało im zagrażać.

Postanowiłem dziś zaliczyć pierwszą setkę. Zamiar chwalebny, lecz w przypływie entuzjazmu nie wziąłem pod uwagę tego siarczystego wiatru, który często hula nad naszymi obszarami o tej porze roku. Miał on decydującą rolę w dzisiejszych moich zmaganiach. Jakoś tak dziwnie kręcił, że miałem wrażenie ciągłego jego wiania prosto w twarz. Najgorzej kiedy mój kierunek jazdy odwracał się na zachód. Koszmar. Ściana wiatru! Raz tylko n odcinku ze Środy Śl. do Kątów Wrocławskich był moim sprzymierzeńcem. Wtedy jechało się bosko. No ale szybko wiatr jakby zorientował się, że mi pomaga, a przecież za cel wziął sobie uprzykrzanie mi życia i… zmienił kierunek. Zmaganie się z wiatrem, gdy początek sezonu i forma kiepściutka, nie wychodzi na zdrowie. Lecz cóż było począć. Jak się już dojechało do zaplanowanego skrajnego punktu wycieczki, trzeba jakoś wrócić. Jechałem zatem, a raczej przepychałem się do przodu. Zaciskałem zęby i kręciłem dalej. Najgorsze były podjazdy przy przeciwnym wietrze. Wtedy przez usta puszczałem bardzo niecenzuralne inwektywy pod adresem tej wichury. Może trochę to pomagało…

Na trasie nie spotkałem żadnego rowerzysty. W duchu pomyślałem sobie, ze może i dobrze. Bo gdyby taki napaleniec zaczął się ścigać, to sądzę, że Duch Sportu kazałby mi podjąć rzuconą rękawicę, a wtedy pewnie bym wyzionął swojego ducha.

Całkiem przypadkowo zaliczyłem kolejną dziewicza trasę (i miejscowość). Była to dróżka między Kilianowem a Milinem przez Szymanów. „Dziewiczość” w sensie pierwszego jej przebycia przeze mnie na rowerze była bezsporna, natomiast dziurska, które straszyły na niej na każdym kroku, nakazują zaliczyć ją do kategorii zupełnie niedziewiczych. Tym razem nie chłonąłem dziewiczości trasy tak jak poprzednio. I wcale nie mam tu na myśli, że było tyle dziur w asfalcie. Po prostu jak się oczy ma wypełnione łzami od podmuchów i wysiłku, to zwraca się na takie rzeczy mniejszą uwagę.

Chcąc skrócić sobie nieco trasę, jeden odcinek (między Chwałowem a Golą Świdnicką) przebyłem polną drogą. Śniegu co prawda nie było, lecz błoto i owszem. Wybrudziłem się jak nieboskie stworzenie. No i rower też został ochlapany dosyć dokładnie. Jutro pewnie czyszczenie. Jak mnie nie pokręci od tej dzisiejszej heroicznej walki z wiatrem…

Cóż, cel zaliczony. Setka pękła. Nawet z małym ogonkiem. O lepszej formie, mimo bardzo niskiej średniej, świadczy brak skurczów mięsni. Jakoś tak sobie wymyśliłem, że gdy mam skurcze w czasie jazdy (co mi się rzadko zdarza), to wtedy forma jest na skandalicznie niskim poziomie. Teraz zapowiadają u mnie opady deszczu prawie przez cały tydzień. A więc na rowerek w przyszły weekend. Jeśli pogoda pozwoli. No i jeśli mnie nie pokręci od tej dzisiejszej heroicznej walki z wiatrem…
Dzisiejsza trasa: Świdnica-Jagodnik-Pszenno-Panków-Pożarzysko-Imbramowice-Paździorno-Kostomłoty (tu kupiłem skarpetki)-Piersno-Środa Śl.-Świdnica Polska (nie mylić ze Świdnicą bez żadnego określenia)-Kąty Wrocławskie-Kilianów-Szymanów-Mietków-Chwałów-Gola Świdnicka-Klecin-Pszenno-Świdnica.




  • DST 88.00km
  • Czas 04:10
  • VAVG 21.12km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rozpoczęcie sezonu

Piątek, 1 lutego 2013 · dodano: 01.02.2013 | Komentarze 2

Sezon rozpoczęty.
Trochę ubolewam, że ani razu nie udało mi się wyskoczyć w styczniu. No ale jeszcze nieco ponad tydzień temu otaczał nas krajobraz iście syberyjski. Śniegu ogromne zwały, oszronione drzewa, niska temperatura. Mimo szczerych chęci, jazda przy takiej aurze byłaby szaleństwem… Zatem ten tydzień temu z okładem raczej nie myślałem, że pogoda się zmieni tak raptownie. Wystarczyło jednak parę dni dodatniej temperatury i nieco deszczu, by po śniegu pozostały ślady nad wyraz mizerne. Nieco go zalega w przydrożnych rowach i tyle. Drogi zupełnie przejezdna, w większości nawet suche. Spore ilości śniegu widziałem natomiast tylko na zboczach Gór Sowich, obok których przejeżdżałem. Luty wbrew swej nazwie wita nas łagodnie. Nawet czułem wiosenne podmuchy. A może mi się tylko zdawało?

Trochę bałem się tej pierwszej jazdy, bo po raz ostatni na rowerze siedziałem pod koniec grudnia, a ta kończąca sezon 2012 jazda dała mi się we znaki ze względu na mizerność formy. Pamiętam też początek zeszłego sezonu. Oj trudno było, trudno! Ledwo doczłapałem do domu. Wczoraj wiedząc już, że dziś będę miał dzień wolny od pracy, z uwagą śledziłem prognozy pogody. Na Onecie zapowiadali śnieg, w telewizji całodzienny deszcz, a na meteo.pl ani tego, ani tego. Ostatnio największe zaufanie w tym względzie mam właśnie do tego ostatniego portalu. No i tym razem meteo nie zawiodło. Chmurzyło się, wiało sakramencko, ale żadnych opadów na swej trasie nie spotkałem. Nawet kilka razy wyszło słońce, a ja wystawiałem ku niemu stęsknioną ciepła twarz.

Moja forma więcej niż słaba. Początek zwłaszcza był trudny. Organizm przyzwyczajony do lenistwa buntował się przeciw wzmożonemu wysiłkowi. Potem nieco się rozbujałem, może dzięki sprzyjającemu wiatrowi. Końcówka znowu była walką z bólem. Wiatr odebrał mi dużo sił. Poza tym nieco przybrałem na wadze. Jakoś zimową porą przybywa mi kilogramów. Pewnie mam zły metabolizm. Dźwiganie dodatkowych kilogramów też nie sprzyja ostrzejszej jeździe. Prawdę mówiąc o ostrej jeździe raczej nie marzyłem. Chciałem znowu zobaczyć przed sobą dal kilometrów. Plan zrealizowałem i cieszę się z tego. Mimo wysiłku na trasie czuję się zadowolony. Po to wszak jechałem, by zaznać wysiłku. A teraz błogiego stanu lekkiej senności i podmęczenia. Pewnie będę smacznie spał…

Na trasie analizowałem po raz setny swoje plany na tegoroczne rowerowe ekspedycje. Nakupiłem sobie całe naręcze map i dość rzetelnie analizowałem je pod kątem wytyczenia odpowiednich rowerowych szlaków. Co najmniej pięć możliwości roi się w mojej głowie. Do lata jednak jeszcze sporo czasu. Trzeba budować formę, by podołać wysokim górom. No i zrzucić nieco balastu ze swej osoby.

Mimo banalności dzisiejszej trasy, którą znałem prawie na pamięć, nie obeszło się bez zaliczenia „dziewiczego” odcinka. Doprawdy nie wiem jak się uchował. Rzecz dotyczy małego fragmentu drogi od Piskorzowa do Dzierżoniowa przez małą wioskę Bratoszów. „Dziewiczość” roztaczała się przede mną przez może siedem kilometrów. Ale jak zwykle chłonąłem ją z dużą rozkoszą…
Dzisiejsza trasa: Świdnica-Bystrzyca Górna-Bojanice-Piskorzów-Bratoszów-Dzierżoniów-Kiełczyn-Wiry-Marcinowice-Wierzbna-Żarów-Jaworzyna Śl.-Milikowice-Komorów-Witoszów Dolny-Świdnica. Dystans dzisiejszy, jak sprawdziłem w swoich statystykach, jest rekordowym rozpoczęciem sezonu w mojej „karierze”…




  • DST 82.00km
  • Czas 03:38
  • VAVG 22.57km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Koniec sezonu

Czwartek, 27 grudnia 2012 · dodano: 27.12.2012 | Komentarze 2

Korzystając z niezłej pogody, wolnego czasu oraz dobrego zdrowia, dziś po raz ostatni w tym roku wybrałem się na rower. Ostatnia moja jazda odbyła się na samym początku grudnia. Potem był wściekły atak zimy, następnie nieco zaniemogłem, no a w święta byłem poza domem. Przez te trzy i pół tygodnia moja forma całkiem zeszła na psy. Poza tym świąteczne obżarstwo nie wpłynęło na jej wzrost. Z uwagą śledziłem prognozy pogody. W telewizji plotą androny. Na dziś zapowiadano u mnie przelotne opady. Sprawdziłem na www.meteo.pl i okazało się, że deszczu nie powinna spaść ani jedna kropelka. Nie chciałem wyruszać z perspektywą zmoknięcia, bo grudniowe opady mogą odebrać całą ciepłotę ciała. Zatem pokrzepiony informacją o sprzyjającej aurze, bo większe mam zaufanie do prognoz z podanej wyżej stronki niż telewizji, która ciągle kłamie, koło dziesiątej wyruszyłem na trasę.

Jak na grudzień pogoda była bajeczna. Słoneczko i temperatura w granicach ośmiu stopni. No ale zawsze musi być jakiś feler. Dziś był nim mocny wiatr. Przez pierwsze 25 kilometrów nawet mi sprzyjał, potem zaczęła się katorga. Na płaskim terenie z rzadka na liczniku pojawiała się dwudziestka. Cóż było robić, zaciskałem zęby i napierałem na pedały. Wysiłek był nagradzany ładnymi widokami. Przejeżdżałem koło kilku akwenów. Nieczęsto w grudniu widzi się błękit wód. Dziś miałem okazję cieszyć oczy tym błękitem. Zresztą błękit też był nad moją głową. Jak już wspomniałem, formę mogę określić jako kiepską. Wiecie jak to jest, jak nie ma formy i wiatr dodatkowo dmucha w oczy, to trudno czerpać przyjemność z jazdy. Mnie się jakoś to udawało, na przekór wskazanym wyżej okolicznościom. W głowie analizowałem sobie mijający sezon. Myśli biegły niespiesznie. Czas nie miał znaczenia. Myślałem też o innych, nierowerowych sprawach. Zajęty pracą umysłową nie zwracałem uwagi na ból, który towarzyszył walce z dystansem, a zwłaszcza z wiatrem…

Jako gwiazdkowy prezent dostałem nowe rękawiczki zimowe i bieliznę termoaktywną. Wypróbowałem dziś tę nową odzież. Rękawiczki z początku wydawały mi się grube i sztywne. Zastanawiałem się jak spiszą się, gdy ręka przez nie chroniona będzie musiała gmerać przy manetkach hamulców i dźwigniach przerzutek. Test w warunkach bojowych wyszedł całkiem nieźle.

W końcówce trasy mizerna forma w połączeniu z koniecznością zmagania się z wiatrem dała o sobie znać. Musiałem stanąć może z trzy razy, bo łapały mnie skurcze w uda. W moim przypadku z reguły czuję, że zbliża się skurcz. Poprzedza go dziwna sztywność nogi. Mogę zatem stanąć i trochę ponaciągać mięśnie. Z ulgą powitałem ostatnie kilometry, kiedy znowu wiatr mi sprzyjał. No ale mimo tego zbliżanie się ostatniego skurczu wyczułem może kilometr przed domem. No i też na chwilę musiałem stanąć.

Dzisiejsza trasa miała taki oto przebieg: Świdnica-Wiry-Sady-Sobótka-Garncarsko-Maniów-Domanice-Klecin-Wierzbna-Żarów-Jaworzyna Śl.-Milkikowice-Witoszów Dolny-Świdnica. Dystans 82,0 km ze średnią 22,6 km/h.

Parę zdjęć z trasy na stronie http://www.bikeforum.pl/threads/11604-Wypociny-RODDOSA/page44.

Kończy się sezon, a więc warto go podsumować. Udało mi się przejechać w sumie 13 319,9 km, jest to drugi wynik w mojej rowerowej przygodzie. Z tego dystansu na Pożeraczu Kilometrów I (do momentu skasowania go przez samochód) przejechałem 9 332,3 km, na Starym Zdechlaku 3 319,4 km, a na Pożeraczu Kilometrów II (po reaktywacji)- 662,2 km. Łącznie 106 razy wybierałem się na rower, a średnia na przejazd wyniosła 125,6 km, przy średniej prędkości 23,08 km/h. Powyżej 200 km zaliczyłem 7 przejazdów, w przedziale 150-200 km – 13, w przedziale 100-150 km – 69, a w przedziale 60 – 100 km – 17. Tyle statystyk.

Sezon był udany. Miałem okazję wybrać się na jedną długą wyprawę (Bałkany), jedną krótszą (Czechy) oraz kilka wyjazdów dwu- i trzydniowych. Dwa razy na trasie dopadła mnie choroba. Raz przez nią zakończyłem przedwcześnie jazdę (na trasie z Inowrocławia), raz chorobę zmogłem ja, ale zawiódł sprzęt (powrót z Gór Kruszcowych). Chciałbym w przyszłym roku mieć podobne wyniki. No, zobaczymy.

Pozdrawiam wszystkich, którzy nie maja nic lepszego do roboty i czytają moje wypociny. Do usłyszenia w 2013 roku!




  • DST 101.90km
  • Czas 04:32
  • VAVG 22.48km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

śnieg

Niedziela, 2 grudnia 2012 · dodano: 02.12.2012 | Komentarze 0

Śniegi przyszły w czwartek. Zrobiło się chłodno, mroźnie, zimowo. Prawdę mówiąc miałem w ten weekend odpuścić sobie jazdę. Gdy zobaczyłem padający śnieg, jakoś pomyślałem o zakończeniu sezonu. Warto trochę odpocząć, gdy lata już nie te. Taka dwumiesięczna pauza dobrze by mi zrobiła. Trochę czuję się już zmęczony sezonem. Plan jazdy na weekend obmyśliłem sobie jeszcze przed śniegami. Chciałem zrobić małe kółko i dotrzeć do Kamiennej Góry. Taka sobie przyjemna wycieczka. Gdy okazało się jednak, że spadło sporo śniegu, przez jakiś czas rozważałem dwie opcje: albo puścić się ku nizinom na północy, albo jak już rzekłem zrezygnować z jazdy. W nocy jednakże nawiedził mnie Duch Sportu, który we śnie przemówił do mnie i nakazał zrobić wycieczkę zgodnie z planem. Powolny jego rozkazom, po zbadaniu przez okno pogody, która była całkiem zachęcająca, wypuściłem się w trasę.

Śniegu było znacznie więcej niż się spodziewałem. Jechałem drogami bocznymi, które nie były odśnieżane zbyt intensywnie. Im dalej od Świdnicy, tym było gorzej. Mijałem białe pola i oszronione drzewa. Czasem nawierzchnia też była pokryta lodowo-śnieżną masą. O śliskości drogi przekonałem się już pół kilometra od domu, gdy pociągnęło mi tylne koło na zakręcie. Wyjechałem po dziewiątej, kiedy nocny mróz jeszcze całkiem nie ustąpił. Kilka odcinków wśród lasu było porządnie zaśnieżonych. Raz nawet musiałem ciągnąć rower przez może 200 metrów, bo nie było szansy przejechać. Już 20 kilometrów od Świdnicy świat się zmienił. W Świdnicy i okolicach było znośnie, dalej już panowała zima. Uważnie obserwowałem nawierzchnię drogi, by szybko dostrzec jakieś niebezpieczeństwo w postaci lodu. Samochodów nie spotkałem wiele, zatem czasem jechałem sobie slalomem.

Ubrałem się już całkiem zimowo. Cztery warstwy bluz na górę, czapkę, kominiarkę, ochraniacz polarowy na szyję i długi grube spodnie. Mimo tej wydawać by się mogło zapobiegliwości, zmarzłem. Pogoda była nawet znośna, nie wiało, czasem przebijało się słońce. Było jednak zimno jak w srogi zimowy dzień. Właściwie nie pojechałem w góry, nie zaliczyłem jakiejś znanej przełęczy, ale moja trasa wiodła obrzeżami gór. Cały czas były podjazdy i zjazdy. Te ostatnie pokonywałem bardzo uważnie, by nie wyłożyć się na drodze lub nie wpaść do rowu. W trakcie jazdy, gdy tak męczyłem się ze śniegiem, przeklinałem nieco tego Ducha Sportu. Mogłem przecież spokojnie wybrać się w takie okolice, gdzie tego białego paskudztwa byłoby mniej. No bo powiedzmy sobie szczerze, przecież rower szosowy nie jest stworzony do jazdy po takiej nawierzchni.

Jak już wspomniałem, było raczej chłodno. Mimo kominiarki, czułem jak przemarzają mi policzki. Także stopy obute w buciki z metalowymi elementami szybko utraciły ciepło. W połowie jazdy w bidonie zamiast soku wieloowocowego zrobił się sorbet. Popijałem te lodowe igiełki jednak ze smakiem. Oprócz wymienionych wyżej najbardziej narażonych na chłód części ciała, poza tym było znośnie.

Okazało się, że nie tylko ja wybrałem się dziś na rower. Spotkałem na trasie trzech innych bikerów. Wszyscy jechali w przeciwną stronę, zatem dziś nie musiałem przed nikim uciekać. No i dobrze, bo nie wiem, czy by mi się udało. Forma jest już cieniem tego, co było dwa miesiące temu. Spadek formy najlepiej widać, gdy trzeba zmierzyć się z podjazdem. Dziś już tempo jazdy było nie to, a i wielekroć musiałem mocniej zredukować biegi niż bym to robił w pełni sezonu. Nie chcę jakoś biadolić, ale taka szarpana jazda daje znacznie mniej satysfakcji.

Dzisiejszą grudniową jazdą skompletowałem zaliczenie rowerowych wypadów w każdym miesiącu roku. Do tej pory nigdy to mi się nie udawało. Na początku swojej przygody z rowerem, sezon kończyłem już w październiku. Potem gdy jeździłem już dłużej, styczeń lub luty okazywały się niełaskawe. Czy będzie kolejna grudniowa przejażdżka? Zobaczymy, czy pogoda pozwoli. W każdym razie będzie na pewno na północ, tam gdzie mniej śniegu.

Dzisiejsza trasa: Świdnica-Witoszów Dolny-Komorów-Milikowice-Świebodzice-Cieszów-Stare Bogaczowice-Kamienna Góra-Krzeszów-Grzędy-Czarny Bór-Boguszów Gorce (Stary Lesieniec i Kuźnice)-Wałbrzych-Dziećmorowice-Lubachów-Bystrzyca Górna-Bojanice-Opoczka-Świdnica. Dystans 101,9 km ze średnią 22,5 km/h.

Parę zimowych fotek na stronie http://www.bikeforum.pl/threads/11604-Wypociny-RODDOSA?p=292995#post292995




  • DST 124.00km
  • Czas 05:02
  • VAVG 24.64km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Listopad nie jest taki ponury

Sobota, 24 listopada 2012 · dodano: 25.11.2012 | Komentarze 1

Opis zrobiłem wczoraj, lecz miałem kłopoty z Netem.

Aura w dalszym ciągu sprzyja. Cały tydzień był pogodny i suchy, także sobota nie przyniosła pogorszenia pogody. Temperatura nie przekraczała pięciu stopni, ale w połączeniu z brakiem deszczu oraz silnego wiatru, można rzec, że listopad rozpieszcza… Dawno nie było tak ładnie w tym najbardziej ponurym miesiącu.

Celem mojej wycieczki było miasto powiatowe Jawor. Najkrótszą drogą mam do niego ok. 35 km. Ale drogi głównej bardzo nie lubię. Jest ruchliwa, niebezpieczna i ogólnie nieciekawa. Zatem wybrałem się do Jawora slalomem. Jechałem głównie drogami lokalnymi, czasem kawałek wojewódzkimi, a krajówki tylko przecinałem. Na początku nieco byłem zdziwiony, bo jakoś nie spotkałem żadnego rowerzysty. Wierzyć mi się nie chciało, że nikt nie chce wykorzystać ostatnich podrygów dobrej pogody. Mknąłem zatem sam, dość żwawo, bo wiatr nie dokuczał. Cały czas miałem w pamięci jazdę z zeszłej soboty i te potępieńcze podmuchy, które zabierały cały entuzjazm pokonywania kilometrów na rowerze. Tym razem było inaczej. Wiatr chyba hasał gdzie indziej. Na początku trasy wstąpiłem do „dziewiczej” miejscowości, która leży 10 km od mego domu. Miejscowością tą był Niegoszów. Wiele razy koło niej przejeżdżałem. Wydawało mi się, że prowadzi do niej ślepa droga. Ale gdy dojechałem do końca wioski, zobaczyłem nowiutki asfalt, który wił się z powrotem w kierunku Świdnicy. Drogi tej nie znam, ale kiedyś zgłębię jej tajniki. Dziś miałem inne plany. Slalom do Jawora…

Za Żarowem zaliczyłem kolejny „dziewiczy” odcinek. Była nim droga prowadząca przez miejscowości Kruków i Zastruże. „Dziewiczość” na odcinku może siedmiu kilometrów chłonąłem z wielkim zaciekawieniem. Czyli przyglądałem się nowym miejscom. Jakość drogi była poprawna. Rower współpracował ze mną ku obopólnemu zadowoleniu.

Wyjechałem z domu około godziny dziesiątej, po zjedzeniu dość lekkiego śniadania. W trakcie jazdy nic nie zjadłem. Na początku po prostu nie byłem głodny, potem gdy już żołądek wił się w spazmach, postanowiłem dojechać już do Świdnicy, by w swej ulubionej knajpce zjeść coś konkretnego. Oczywiście myślałem o kotlecie świniowym.

Tymczasem upływały kolejne kilometry, przed oczyma migały tabliczki z nazwami miejscowości. Po południu zrobiło się chłodniej, a wiatr wzmógł się nieznacznie. Na trasie spotkałem parę rowerzystów (chłopaka i dziewczynę). Powiedzieliśmy sobie grzecznie „cześć”, a ja nieco zamyśliłem się nad swoją dolą. Samotna jazda jest przyjemna, ale o ile milsza jest jazda z kimś. Chwilę zastanawiałem się nad niesprawiedliwością tego świata. Ale zaraz mi przeszło…

Dziś też zdarzyła się podobna historia jak tydzień temu. Jakiś biker uparcie gonił mnie przez może z 8 kilometrów. Powiecie, czemu nie poczekałem na niego, skoro tak łaknąłem towarzystwa. No cóż, odpowiedzią jest chyba kolejne dotknięcie Ducha Sportu. Otóż ten duch kazał mi uciekać ile sił w nogach i nie dać się dogonić. Zadanie było trudne, bowiem znajdowaliśmy się już blisko Świdnicy, a mnie brak kalorii nieco przeszkadzał w mocnej jeździe. Jechał za mną może 100 m. Dystans między nami magicznie utrzymywał się cały czas na tym samym poziomie. Gdy obejrzałem się na jednym ze skrzyżowań, jego już nie było. Pewnie skręcił w swoją drogę.

W Świdnicy byłem po piętnastej. Chociaż teoretycznie dzień powinien trwać jeszcze około godziny, była już szarówka. Na godzinkę zaszyłem się w Caffe Mocca, gdzie zjadłem swój kotlet świniowy i wychyliłem kufel piwa tyskiego.

Zapowiadają na przyszły tydzień opady śniegu. Co prawda tylko z deszczem, ale kto to wie. Być może była to ostatnia jazda w tym sezonie. Mam nadzieję, że nie. Ale zobaczymy.

Dzisiejsza trasa: Świdnica-Jagodnik-Pszenno-Niegoszów-Śmiałowice-Pożarzysko-Imbramowice-Żarów-Kruków-Gościsław-Udanin-Konary-Księżyce-Luboradz-Jawor-Roztoka-Kłaczyna-Dobromierz-Szymanów-Olszany-Stanowice-Nowy Jaworów-Milikowice-Komorów-Witoszów Dolny-Świdnica.
Na trasie pstryknąłem parę zdjęć (znalazłem wreszcie tę ładowarkę do aparatu).
Zapraszam na stronę http://www.bikeforum.pl/threads/11604-Wypociny-RODDOSA?p=292692#post292692