Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 313086.90 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.66 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 115.30km
  • Czas 05:03
  • VAVG 22.83km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiatr, mój wróg

Sobota, 17 listopada 2012 · dodano: 17.11.2012 | Komentarze 0

Pogoda dziś była całkiem znośna. Jak na listopad. Było słonecznie, a deszcz był równie nierealny jak dobry film o Jamsie Bondzie. Jedynym mankamentem był wiatr, który wyssał moje siły. Forma coraz bardziej kiepska. Jazda raz na tydzień jest dla mnie już tylko namiastką prawdziwego sezonu. Nie wiem jak to się dzieje, ale kondycja przy takiej częstotliwości jazd spada na pysk…

Rano zbadałem pogodę. Prognozy były różne. Błękit i słoneczne promienie, które ujrzałem za oknem, rozwiały jednak moje obawy. Nie dałem się jednak zwieść pozorom… Ubrałem się grubo i solidnie. Czapka, długie rękawice, zimowe spodnie, kilka warstw czegoś na korpus. Wszystko się przydało. Przynajmniej nie zmarzłem. Mimo słonecznych promyczków było zimno, a wspomniany wyżej wiatr też był lodowaty, a przy okazji chciał zedrzeć ze mnie cały mój przyodziewek…

Na początku jazdy, jeszcze w miarę blisko Świdnicy, spotkałem trzech rowerzystów, którzy też skorzystali z aury. Potem już spotkałem tylko jednego. Wyjechał z jakiejś drogi i żwawo pomknął za mną. Odniosłem wrażenie, że koniecznie chce mnie dogonić. Był za mną może z 200m. Pomyślałem sobie, że tak łatwo się nie dam. Gonił mnie może przez 10 kilometrów. Dystans między nami się nie zmniejszał, ale i też nie powiększał. Cała ta pogoń odbywała się przy najgorszym przeciwnym wietrze i dodatkowo na lekkim podjeździe. Co jakiś czas sprawdzałem jak jest daleko… Wiatr był naprawdę koszmarny. Deptałem z wielkim mozołem. Czułem, że za chwilę chyba złapie mnie skurcz. Gdy dobrnąłem do miejsca, gdzie zaczął się krótki dwukilometrowy zjazd, już go nie widziałem za sobą. Może gdzieś skręcił. W każdym razie cała ta ucieczka kosztowała mnie sporo sił.

Ten wiatr był dziwny, złośliwy i kręcący. Odnosiłem wrażenie, że cały czas mi przeszkadza. Gdy dął centralnie w twarz, jazda była czysto masochistyczna. Gdy wiał z boku, też był moim wrogiem. Dopiero przez ostatnie dwadzieścia kilometrów klepał mnie po plecach. Pomyślałem sobie, że chce w ten sposób, abym zapamiętał tylko jego pomocne podmuchy, a o całej brzydkiej wcześniejszej jego postawie, zapomniał. No cóż, chyba nie zapomnę, bo jeszcze teraz czuję słabość w mięśniach i najchętniej poszedłbym się przespać.

Pożeracz Kilometrów Drugi spisywał się nienagannie. Chyba tak jak ja, złościł się również na ten wiatr. No ale swojej złości jakoś nie manifestował. Teraz pewnie drzemie na strychu. Spięty linką jak węzłem małżeńskim ze Starym Zdechlakiem. A może nie śpi, tylko opowiada mu o trudach dzisiejszej jazdy. Kto to wie? A jak dziś nie opowiada, to pewnie zrobi to w Wigilię…

Podczas dzisiejszej jazdy przekroczyłem łączny sezonowy dystans 13 Mm (dla tych, którym się nie chce przeliczać jednostek, jest to 13 000 km). Jest to pod tym względem mój drugi najlepszy sezon. Do rekordu się już pewnie nie zbliżę, ale czy w moim wieku warto myśleć o rekordach? Hm, no cóż. Warto! Myślenie przecież jest dźwignią postępu…
Na dzisiejszej trasie zaliczyłem nawet „dziewiczą” trasę i miejscowość. Trasa miała może z kilometr długości, była ślepa i prowadziła do małej wioski Maleszów w powiecie strzelińskim. No ale kolejna „dziewica” zaliczona!

Trasa miała taki oto przebieg: Świdnica-Wiry-Przełęcz Tąpadła-Bedkowice-Świątniki-Jordanów Śl.- Piotrków Borowski-Zielenice-Strzelin-Karszów-Maleszów-Niemcza-Gilów-Dzierżoniów-Pieszyce-Bojanice-Opoczka-Świdnica.




  • DST 124.80km
  • Czas 05:29
  • VAVG 22.76km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Góry Sowie forever

Sobota, 10 listopada 2012 · dodano: 10.11.2012 | Komentarze 0

Listopad to najbardziej ponury miesiąc. Nie lubi on rowerzystów, pewnie z wzajemnością. O dzisiejszej pogodzie można powiedzieć tylko jedną pozytywną rzecz: nie padało. Gdyby wystąpił deszcz, jazda byłaby czymś katorżniczym. No ale sobota nie przyniosła opadów. Był za to koszmarny wiatr, który zabierał ciepło i chęć jazdy…

Chyba po raz ostatni w tym roku wybrałem się w Góry Sowie. Wiele tu pisałem o ich uroku. Dlatego postanowiłem po raz kolejny przekonać się o nim na własnej skórze. Wybrałem Przełęcz Jugowską, którą darzę największym sentymentem. Jest to podjazd najdłuższy spośród możliwych do wybrania w Górach Sowich, poza tym winduje rowerzystę na najwyższy poziom pokryty asfaltem, tj. na wysokość 805 mnpm. Podjazd od strony Pieszyc nie jest trudny, za wyjątkiem może ostatniego kilometra w miejscowości Kamionki (kiedyś była to osobna wioska, teraz włączono ją do Pieszyc). Doświadczyłem dziś dziwnego zjawiska, gdy jechałem w górę wiatr mnie hamował, gdy byłem na zjeździe, wtedy mi pomagał. O jego przekorze przekonałem się już na wjeździe na Jugowską. Napotykałem tak mocne przeciwne powiewy, że prawie stawał rower. Co prawda nie był to wiatr stały, bo wtedy chyba jeszcze do tej pory bym pedałował, lecz nagłe i niespodziewane jego paroksyzmy i skurcze. Nawet las, który przecina droga prowadząca na przełęcz, nie hamował wiatru. Zresztą był on dziwny i kręcący, bez wyraźnego stałego kierunku. Na przełęczy stanąłem chwilę, pociągnąłem spory łyk wody z bidonu i z zainteresowaniem przyglądałem się odbudowie górskiej restauracyjki, która jakiś czas temu spłonęła. Mury już stoją, buduje się także dach. Ściany będą skonstruowane z naturalnego kamienia. Jest szansa, że będzie to sympatyczny obiekt.

Zjazd z przełęczy w kierunku Nowej Rudy niestety nie należy za to do sympatycznych. Stan asfaltu jest opłakany. Jakoś nikomu to nie przeszkadza, że więcej tu dziur niż gładkiej nawierzchni. Zatem lawirując i mocno wytracając prędkość jechałem w dół.

Z domu wyjechałem przed dziesiątą. Na drogę wziąłem sobie dwie krówki. Zjadłem je przed czeską granicą. Zrobiłem tam też małą sesję zdjęciową memu rowerowi, lecz nie aparatem fotograficznym, tylko telefonem. W domu okazało się, że gdzieś zaginął mi kabelek do telefonu (łączący go z komputerem), a więc zdjęć dziś też nie będzie. Zresztą, tak się zastanawiam, rower jak rower, nie ma czym się podniecać.

Droga przez Czechy przebiegła szybko, bo było jej raptem 20 kilometrów. Po naszej stronie jest wyremontowana już droga od granicy do Mieroszowa. Gładziutki asfalcie, że palce lizać. Szkoda że nikt nie myśli o naprawie drogi przez góry z Unisławia do Głuszycy. Niedawno o tym pisałem. Po stopnieniu śniegów wygląda koszmarnie. Nadaje się do downhillu. Jakoś ją przeżyłem.

Potem było już tylko w dół. Od Głuszycy złapałem w plecy korzystny wiatr. Jechało się ślicznie. Ścigałem się z masą brunatnych liści gnanych siłą powiewów.
Forma już wyraźnie zniżkuje. Zjedzone na trasie dwie krówki nie dodały dużo energii. Końcówkę jechałem już na długu kalorycznym. Czułem jak odchodzą mi siły, a w brzuchu skręcają się kiszki. No ale było z wiatrem i szczęśliwie dobrnąłem do Świdnicy. Tu czekał mnie spory kotlet świniowy w Cafe „Mocca”, no i kufel piwa.

Przebieg trasy: Świdnica-Bojanice-Pieszyce-Przełęcz Jugowska-Sokolec-Ludwikowice Kłodzkie-Nowa Ruda-Tłumaczów-Broumov-Hyncice-Mezimesti-Mieroszów-Unisław Śl.-Głuszyca-Zagórze Śl.-Bystrzyca Górna-Bystrzyca Dolna-Świdnica. Dziewiczych tras brak…




  • DST 114.10km
  • Czas 04:54
  • VAVG 23.29km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pożeracz Kilometrów II

Sobota, 3 listopada 2012 · dodano: 03.11.2012 | Komentarze 1

Zima panowała może z pięć dni. W zeszła sobotę spadło mnóstwo śniegu. Jazda w weekend była raczej niemożliwa. Przynajmniej dla mnie, zawziętego śniegofoba. Później opadów śniegu już nie było, ale ten, który już leżał, jakoś ustępował opornie. Na Wszystkich Świętych spadł deszcz, który spłukał resztki białej bryi. Co prawda śnieg dalej jest widoczny na stokach gór, lecz tam się nie wybierałem.

Wybrałem się natomiast w kierunku wschodnim, ku Ząbkowicom Śląskim. Miasto to w czasach niemieckich nosiło dźwięczną nazwę Frankenstein. No ale dziś, po strasznych okresach faszyzmu i komunizmu, wszystkie wampiry albo wyginęły, albo zostały wysłane na Sybir. Tak więc bez obaw o stan swojej szyi, jechałem w tamtym właśnie kierunku.

Listopad to najbardziej ponury miesiąc w naszych szerokościach geograficznych. Dzień już króciutki, w powietrzu dużo wilgoci, dojmujący chłód. Z reguły opady. Na dziś jednak prognozy nie zwiastowały deszczu. I sprawdziły się co do joty. Wiał za to przenikliwy wiatr. Na początku trasy mocno przeszkadzał.

Dziś do boju wyruszył nowy rower szosowy. Nowy, bo ze starego zostały tylko koła i napęd. Z początku coś mi się w nim nie podobało. Ale z upływem czasu, chyba przekonałem się do niego. Mechanizm działa idealnie. Wszystko pracuje tak jak powinno. Wczoraj jeszcze poprawiłem zamocowanie licznika i dobiłem koła do 8 atmosfer. W trakcie jazdy zastanawiałem się nad imieniem dla mego nowego towarzysza. Stary, przypomnę, nosił miano Pożeracza Kilometrów. Skonsumował ich ok. 35 000 i poległ w nierównej walce z bezsensownym rozwojem motoryzacji i zbyt chętnym wydawaniem praw jazdy dla przedstawicielek płci pięknej. Powiem krótko, nic mądrego nie przyszło mi do głowy. Rower zatem będzie się nazywał Pożeracz Kilometrów Drugi. Miałem dziś wziąć aparat i popstrykać parę fotek, lecz niestety gdzieś zawieruszyła mi się ładowarka do baterii zasilającej aparat. No ale niedługo to zrobię.

Jechało mi się trochę opornie. Z jednej strony już zmniejszyłem liczbę wyjazdów, a u mnie brak jazdy od razu przekłada się na spadek formy. Z drugiej był ten zniechęcający wiatr. No i wreszcie przyznać się trzeba, że dość mocno bolała mnie głowa. Może pewien związek z tym bólem, miało wczorajsze spożycie ciut większej ilości substancji chemicznej o „kryptonimie” C2H5OH. Tak czy owak, męczyłem się solidnie. Cóż, mądre to nie było, ale mądry Polak po szkodzie… Póki co obiecałem sobie, że nigdy więcej. Zwłaszcza przed jazdą na rowerze…

W trakcie jazdy zaliczyłem dziewiczą trasę o długości może z 15 km w okolicach Ząbkowic Śl. Były trzy dziewicze miejscowości: Grochowa, Grochowiska i Brodziszów. Przejechałem nawet ok. 3 km po mocno zniszczonym asfalcie, który na długich odcinkach ginął całkowicie. Wtedy brnąłem drogą gruntową, a niedawne opady pozostawiły na niej dużo błota i kałuż. Tak więc rower przeszedł (przejechał?) chrzest bojowy na trudnej nawierzchni. Przejazd ten miał miejsce na trasie Bobolice-Zwrócona z przecięciem krajowej „Ósemki”.

Jazda dzisiejsza miała taki zatem przebieg: Świdnica-Opoczka-Bojanice-Pieszyce-Bielawa-Rudnica-Jemna-Brzeźnica-Grochowa-Braszowice-Ząbkowice Śl.-Bobolice-Zwrócona-Brodziszów-Piława Górna-Dzierzoniów-Włóki-Kiełczyn-Wiry-Jagodnik-Świdnica.




  • DST 64.70km
  • Czas 02:43
  • VAVG 23.82km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

setna jazda

Piątek, 26 października 2012 · dodano: 26.10.2012 | Komentarze 0

Wczoraj nie mogłem wybrać się w trasę, zatem pojechałem dziś. Cały dzień w pracy wypatrywałem zapowiadanych opadów śniegu. Oczywiście w razie ich wystąpienia musiałbym zrezygnować z jazdy. Ale do piętnastej nic takiego się nie wydarzyło, a zatem wyruszyłem na krótki rajd. Podczas jazdy zdarzały się nawet przejaśnienia, ale było potwornie zimno. Miałem na sobie strój wybitnie zimowy (w tym cztery rzeczy ubrane na górną część ciała, polarowy ochraniacz na szyję oraz polarową czapkę). Mimo tych przemyślnych zabiegów zmarzłem. Szczególnie ucierpiały stopy. Na początku jazdy tak mi przemarzły, że nie czułem palców. To chyba metalowe okucia butów przenosiły chłód na stopy. Później jakoś się rozruszałem i nie było tak tragicznie.

W czasie jazdy oczywiście obserwowałem pogodę. Deszczu nie było, ale pokazały się ciężkie chmury. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby jutro świat przybrał białe kolory. Może poprószyć w nocy. No ale mnie się udało. W Świdnicy byłem przed osiemnastą. Złe prognozy wystraszyły chyba rowerzystów, bo nikogo nie spotkałem na trasie.

Przedwczoraj odebrałem swój rower szosowy z naprawy. Trudno mówić zresztą mówić tu o naprawie, gdy wymieniono jakieś 70% roweru. Jakoś nie przypadł mi do gustu. Ma co prawda ładną żółtą owijkę kierownicy, ale wydaje mi się jakiś toporny. Rama jeszcze ujdzie w tłoku, ma kolory czarnozielone i ładny dla oka kształt. Natomiast widelec jest jakiś dziwny. Jest gruby i pozbawiony wdzięku. Całość jest lekka, ale nie ma uroku Pożeracza Kilometrów. Zobaczymy jak się na tym jeździ. Chrzest bojowy nastąpi w ten weekend, jeśli aura pozwoli.
Dziś jechałem na Zdechlaku. Spisywał się nienagannie. Być może była to ostatnia jazda na tym rowerze, albowiem ukuł mi się w głowie plan gruntownej modernizacji mego starego towarzysza, a zwłaszcza wyposażenia go w nową aluminiową ramę. Dzięki temu jest szansa na obniżenie jego masy o 3-4 kg. No, zobaczymy. Po tej rekonstrukcji nie będzie to już Stary Zdechlak… Ale ostateczną decyzję podejmę na początku przyszłego sezonu.

Dzisiaj zaliczyłem setną jazdę w sezonie AD 2012. Mały jubileusz. Ale nie świętowałem go hucznie. Było tylko piwko i mięsne pierożki na rynku w Świdnicy w Cafe „Mocca”. Dzisiejsza trasa: Wałbrzych-Dziećmorowice-Lubachów-Burkatów-Świdnica-Opoczka-Bojanice-Lutomia Dolna-Mościsko-Tuszyn-Kiełczyn-Jędrzejowice-Wiry-Jagodnik-Świdnica.




  • DST 61.10km
  • Czas 02:42
  • VAVG 22.63km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

mleko

Wtorek, 23 października 2012 · dodano: 23.10.2012 | Komentarze 1

Pogoda się całkiem odmieniła. Nastała głęboka jesień, taka jaka jest już w ponurym listopadzie. Już w niedzielę pod wieczór, gdy wracałem do domu, nad horyzontem gromadziły się chmury. W poniedziałek obudziliśmy się już w innym świecie. Po słońcu ani śladu, tylko mgły i mżawki. Temperatura też poleciała ostro w dół. No ale w poniedziałek nie wybierałem się na rower. Liczyłem na to, że się wypada, a mgły pójdą gdzieś dalej na wschód. No ale były to złudne nadzieje. Nieco się poprawiło tylko w kwestii mgły, która po poniedziałkowej konsystencji śmietany, dziś przybrała przejrzystość chudego mleka…

Rower rano zawiozłem do pracy. Skręciłem go szybko koło południa. Mam na myśli dokręcenie kół, które musiałem zdjąć na czas przewozu. Coś tam kiedyś pisałem o szwankujących przerzutkach, ale w trakcie niedzielnej jazdy wszystko się jakby ustabilizowało. Wyprzedzając wypadki, tak też było i dzisiaj. Czyli Zdechlak spisywał się bez zarzutu. Gorzej było ze mną. Chyba w niedzielę nieco się nadwyrężyłem, bo w nocy koszmarnie bolały mnie te moje obite żebra. Lekarz pewnie nie bez przyczyny dwa tygodnie temu po przebadaniu mnie w szpitalu po kolizji z samochodem zalecił mi na piśmie „oszczędny tryb życia”. Dosłownie tak było napisane. Na początku uśmiałem się nieco. To niby co? Na czym nam oszczędzać? Na jedzeniu? Rozśmieszyła mnie ta dwuznaczność medycznego nakazu. Tak czy owak nie zastosowałem się do niej. A więc lekko trzeba pocierpieć. No ale chyba większym cierpieniem byłaby dla mnie konieczność odstawienia roweru… Najgorsza była konieczność tłumienia oddechu ze względu na ból. Ciężko tak się jedzie, a zwłaszcza na podjazdach.

Cały dzień była parszywa pogoda. Deszcz nie padał, ale nad światem wisiało opisane wyżej mleko. Szczególnie mgły spiętrzyły się nad Wałbrzychem, dalej rozróżniać już można było kolory. Oczywiście dominowała barwa brązowa. Opadłe na drogi liście straszyły swą rdzawą oznaką butwienia. Miejscami była ich dość gruba warstwa. Coś takiego może być zdradliwe i nie warto na tym gwałtownie hamować. Brak przejrzystości powietrza wywołał we mnie obawę jakiegoś kolejnego gwałtownego spotkania z samochodem. Włączyłem więc swą tylną lampkę, która mrugając na czerwono, czyniła mnie bardziej widocznym.

Wybrałem się na niespełna trzy godziny, a więc o szaleństwach nie mogło być mowy. Celem było osiągnięcie tego absolutnego minimum, czyli 60 kilometrów. Postanowiłem jechać z Wałbrzycha do swojej Świdnicy i wrócić do Wałbrzycha. Najpierw chciałem przejechać koło swego domu, ale uznałem to za niepotrzebną demonstrację, a poza tym musiałbym jechać przez centrum Świdnicy. Jazda przez centrum Wałbrzycha dała mi wystarczające doznania urbanistyczne. Tak jak teraz sobie szybko wyliczyłem, 30% dystansu przemierzyłem dziś w granicach administracyjnych Wałbrzycha. Nie polecam, ze względu na koszmarne dziurska oraz zwariowany rozkwit motoryzacji.

Jak łatwo się domyślić, nie było dziś żadnej dziewiczej trasy. No ale mimo tych przeciwności zdrowotno-pogodowo-motoryzacyjnych, jazdę należy uznać za udaną. Bo przecież każda jazda jest udana.
Jutro odbieram swoją szosówkę. Ciekawy jestem jej wyglądu po metamorfozie. Ma mieć żółtą owijkę kierownicy. Ten kolor jest moim ulubionym… Jak pogoda dopisze wypróbuję ją na weekend. A wcześniej, bo w tym tygodniu czeka mnie jeszcze ostatnia podróż sezonu AD 2012 z pracy do domu. Wyruszy w nią Zdechlak, może w czwartek. Potem już pozostaną jazdy weekendowe. Cóż, sezon się kończy.

Dzisiejsza trasa: Wałbrzych-Olszyniec-Zagórze Śl. Bystrzyca Dolna-Świdnica-Pogorzała-Wałbrzych.




  • DST 140.10km
  • Czas 06:08
  • VAVG 22.84km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

jazda z GIGANTEM

Niedziela, 21 października 2012 · dodano: 21.10.2012 | Komentarze 0

Po wczorajszym grzybobraniu, które stało się jakimś weekendowym rytuałem, dziś nie miałem wyjścia, tylko musiałem gdzieś pojechać. Grzybów wczoraj nie nazbierałem zbyt wiele, może z pół wiaderka, no ale wystarczyło, by upichcić z nich całkiem niezły sosik. Był on podstawą porannego śniadania, oprócz jajecznicy. Tak posilony na ciele mogłem wyruszyć w plener. Pogoda była więcej niż dobra. Jak na koniec października. Ubrałem się zatem lżej niż podczas ostatnich jazd. Założyłem co prawda długie spodnie i bluzę z długim rękawem, ale za nakrycie głowy służyła mi piękna żółta chusta z białymi wzorami (zamiast czapki koloru buraczkowego), no i dłonie chroniłem krótkimi rękawiczkami. Strój taki okazał się wystarczający. Ani się za bardzo nie przegrzałem, ani nie zmarzłem zbyt mocno…

Celem jazdy była Przełęcz Srebrna, na którą zamierzałem wspiąć się od trudniejszej strony (tj. od Budzowa) oraz dziewicza miejscowość położona na końcu świata, a mianowicie Rudawa, która styka się z czeskim Sonovem. Przełęcz Srebrna jest najniższą przełęczą w łańcuchu Gór Sowich. Nie mniej jednak od strony Budzowa i Srebrnej Góry trzy kilometry wspinaczki prezentują się okazale. Jakoś nie lubię tego podjazdu. Może nawet nie chodzi o to, że jest stromo i ciężko. Właściwie sam nie wiem, o co chodzi. Są i podjazdy dłuższe i trudniejsze. Ale dla mnie jakoś ten jest wybitnie niesympatyczny. Może gdy go zaliczałem po raz pierwszy (z 10 lat temu), miałem zły dzień. Nie wiem. No ale Duch Sportu, który niekiedy przejmuje kontrolę nad moimi poczynaniami, przynajmniej raz w roku każe mi jechać na Srebrną od tej znienawidzonej strony. Tak było właśnie dzisiaj, Duch Sportu wymusił na mnie taki przebieg trasy.

Udało mi się dziś solidnie wyspać. Wstałem po dziewiątej. W dzień powszedni muszę opuszczać ciepłe łóżeczko cztery godziny wcześniej. Zatem zanim wyruszyłem, minęła godzina dziesiąta. Początkowe kilometry były pod oślepiające słońce. Skąd się bierze taka jego moc o tej porze roku? Nie widziałem za dużo, ale co gorsza zdawałem sobie sprawę, że ja też nie jestem za bardzo widoczny dla wyprzedzających mnie samochodów. Jakoś miałem w pamięci swój wypadek sprzed półtora tygodnia i nie miałem ochoty na kolejne spotkanie z samochodem. No ale jakoś się udało…

Jadąc na swoim Zdechlaku podziwiałem intensywne kolory jesieni. Dziwne, bo chociaż nie padało, mijałem wiele odcinków z mocno zroszonym asfaltem. Nawet po południu, gdy wydawać by się mogło, że słońce powinno osuszyć drogi, zjawisko to nadal było widoczne, szczególnie na odcinkach zacienionych lasem.

Przed Bielawą spotkałem znowu cyklistę na rowerze poziomym, tego samego co w piątek. W samej Bielawie dołączył do mnie inny rowerzysta. W wieku na oko lat sześćdziesięciu, co potem potwierdziło się, bo dalej już jechaliśmy razem. Nie mogę go inaczej określić jak GIGANT. Jechał na początku w takim tempie, że trudno było mi za nim nadążyć. Na podjazdach ja traciłem oddech, a on bez widocznego zmęczenia konwersował sobie ze mną. Opowiada o swoich rowerowych wyczynach. Okazało się, że w tym roku z czasem 46 godzin zaliczył ultra maraton Bałtyk-Bieszczady (dystans 1008 km). Jechał w spodenkach z logo tego maratonu. Był chyba najlepszym kolarzem, z którym do tej pory dane mi było kiedykolwiek wspólnie jechać. Na podjeździe na Srebrną odjechał ode mnie z gracją i bez wysiłku. Potem już stosował się do mojego tempa, ale czuło się, że wiele mi brakuje do jego żelaznej kondycji. Od Bielawy jechaliśmy już wspólnie. Aż do jego miejsca zamieszkania, czyli do Głuszycy.

Ciągle pobolewają mnie te żebra. No ale co zrobić? Trzeba zacisnąć zęby i jechać. Ból doskwiera zwłaszcza na wybojach. Był on szczególnie dojmujący na najgorszej drodze wojewódzkiej w naszym kraju. Mam na myśli odcinek Unisław Śl.-Głuszyca. Stan drogi jest katastrofalny, ale po Euro chyba już nie ma na nic pieniędzy. No ale PŁEMIEŁ ma dobry humor…

Dzisiejsza trasa: Świdnica-Opoczka-Pieszyce-Bielawa-Ostroszowice-Rudnica-Budzów-Srebrna Góra-Przełęcz Srebrna-Nowa Ruda-Tłumaczów-Rudawa-Sonov-Broumov-Ruprechtice-Mezimesti-Mieroszów-Unisław Śl.-Głuszyca-Olszyniec-Lubachów-Bystrzyca Dolna-Świdnica.




  • DST 70.30km
  • Czas 02:52
  • VAVG 24.52km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

nic specjalnego

Piątek, 19 października 2012 · dodano: 19.10.2012 | Komentarze 0

Dziś było zadziwiająco ciepło. Może tak jak w piękny kwietniowy dzień. O porze roku przypominały tylko ciepłe kolory liści na drzewach lub ich brak. Dawno nie było chyba tak ciepłego dnia w październiku. Zatem warto było udać się na małą przejażdżkę.

Po pracy szybko wskoczyłem na swego Zdechlaka i wyruszyłem do domu. Ubrałem się dość ciepło. Zimowa bluza, czapka, pełne rękawice. Już po pierwszym podjeździe w Wałbrzychu zdjąłem czapkę, bo pot zalewał mi czoło. Dalszą jazdę odbyłem już bez nakrycia głowy. Z chęcią zrzuciłbym też gdzieś w krzaki bluzę, bo gotowałem się w niej żywcem, ale żal mi było ładnego wzoru Discovery. Tak więc jechałem z bluzą rozpiętą po sam pas, a wpadające na ciało powietrze miło je chłodziło. Zdechlak sprawował się bez zarzutu. Na poprzednich jazdach miałem jakiś problem z tylną przerzutką. Coś tam nie chciało działać, ale pomajstrowałem nieco przy naciągu linki i problem jakoś się ulotnił. Łańcuch cały czas zamknięty jest złączką założoną jeszcze na Bałkanach, ale napęd działa bez zarzutu. Tak sobie myślę, że jakoś dociągnę do końca sezonu, a wczesną wiosną wymienię cały napęd. A może i ramę. Pomyślałem sobie, że założę ramę aluminiową w miejsce starej stalowo-chromowej. Obniżę dzięki temu masę Zdechlaka o jakieś parę kilo. Ale czy to będzie nadal Zdechlak? Wszak dusza roweru (według mojego mniemania) znajduje się właśnie w ramie…

Póki co jeżdżę na Zdechlaku, bo moja szosówka cały czas się naprawia. Jest jakiś problem ze sprowadzeniem odpowiedniej ramy. No ale jeździć mogę, a więc nie ma co narzekać.

Ciągle czuję skutki zderzenia z samochodem. Boli mnie po lewej stronie klatki piersiowej. Nie jest to jakiś straszny ból. Objawia się tylko przy gwałtownym ruchu, kichaniu lub głębokim oddychaniu. Na rowerze można jeździć…

Sezon powoli się kończy. Powoli warto zacząć myśleć o czymś na rok następny (o ile nie nastąpi koniec świata 21 grudnia). Mam już właściwie dwie koncepcje na duże wyprawy. Są nawet opracowane trasy. No ale wszystko zależy od zdrowia, pieniędzy oraz ewentualnego udziału towarzyszy wyprawy. Zobaczymy jak to się rozwinie…

Wracając do dzisiejszej jazdy. Mimo tych kłopotów z bolącymi żebrami, jechało mi się nieźle. Na trasie spotkałem rowerzystę na rowerze poziomym. Dziarsko kręcił. Pozdrowiliśmy się z uśmiechem. Pomyślałem sobie, że trasy można przemierzać na różnych wehikułach. Oby tylko sprawiało to przyjemność i oby było dostosowane do naszych możliwości.

Cóż tu więcej pisać? Może tylko tyle, że trzeba trzymać kciuki za dobrą pogodę, by jeszcze można było trochę pojeździć.

Dzisiejsza trasa: Wałbrzych-Dziećmorowice-Lubachów-Bojanice-Pieszyce-Dzierżoniów-Kiełczyn-Wiry-Wirki-Kątki-Pszenno-Jagodnik-Świdnica.




  • DST 68.10km
  • Czas 03:03
  • VAVG 22.33km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nic specjalnego

Środa, 17 października 2012 · dodano: 17.10.2012 | Komentarze 0

Jazda na trasie: Wałbrzych-Ubnisław Śl.-Mieroszów-Kochanów-Dobromyśl-Krzeszów-Kamienna Góra-Jaczków-Stare Bogaczowice-Wałbrzych.
Zaliczona dziewicza trasa i miejscowość. Trasa przez leśne błota, gdzie nawet czasem musiałem ciągnąć rower. Miejscowość: Dobromyśl. Żebra nieco pobolewały...




  • DST 112.00km
  • Czas 04:43
  • VAVG 23.75km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

rekonwalescencja

Sobota, 13 października 2012 · dodano: 13.10.2012 | Komentarze 1

Jako wyznawca Kościoła pod wezwaniem św. Sadysty postanowiłem przewiać rany świeżym powietrzem…

Od wypadku, w którym miałem bądź co bądź czołowe zderzenie z samochodem, minęło cztery dni, ale nie będąc w stanie agonalnym, postanowiłem dziś trochę pojeździć. Pogoda była sprzyjająca, mój stan, nie licząc bólu po lewej stronie klatki piersiowej, był zadawalający. A więc trzeba było przewietrzyć te rany…

Kiedyś jeździłem z pękniętymi żebrami po prawej stronie, a więc co za problem wybrać się z obitą lewą stroną. Mogę swobodnie oddychać, tylko wzięcie bardzo głębokiego oddechu nieco mnie boli, poza tym odczuwałem urażone miejsce przy podskokach na wybojach dróg. No ale nie było tak najgorzej.

Oczywiście w trasę wyruszyłem Starym Zdechlakiem, bo szosówka jest raczej skasowana. Po zawiezieniu jej do serwisu okazało się, że oprócz ramy należy wymienić też widelec, kierownicę i wspornik kierownicy. Całość kosztować będzie ok. 1400 zł. Zatem żegnaj Pożeraczu Kilometrów, dostanę już nową szosówkę. Muszę się zastanowić nad jej imieniem…

Nie będąc pewny swych możliwości, wybrałem trasę lekko ponad sto kilometrów. Do czeskich Teplic nad Metuji. Było miłe słoneczko, lecz ciepła nie dawało. Miałem poza tym wrażenie, że cały czas muszę walczyć z wiatrem. Dmuchał wprost na mnie, zmieniał kierunek i kręcił. Nie był jakiś dotkliwy, ale trzeba było mocniej naciskać na pedały. Ubrałem się ciepło. W słońcu nieco się przegrzewałem, ale na zjazdach miałem komfort.

Na trasie spotkałem wielu rowerzystów, którzy korzystali z przychylnej aury i nabijali liczniki swych tegorocznych kilometraży. Drogi były czasem mokre, jakby chwilę przede mną padał deszcz, ale jakoś nie widziałem deszczowych chmur, a na mnie nic nie skapnęło.

Od czeskiej granicy do Mieroszowa jest remontowana droga. Już na większości dystansu jest nowy asfalt. Trochę mnie to zdziwiło, bo droga ta nie była aż tak straszna. No ale to prowadzi do granicy i może dlatego postanowiono ją naprawić.

Przebieg dzisiejszej jazdy był oto taki: Świdnica-Bystrzyca Dolna-Lubachów-Jez. Bystrzyckie (tama)-Zagórze Śl.-Jedlina Zdrój-Głuszyca-Grzmiąca-Unisław Śl.-Mieroszów-Zdonov-Teplice nad Metuji-Bohdasin-Mezimesti-Starostin-Golińsk-Mieroszów-Wałbrzych-Pogorzała-Świdnica.
W Świdnicy byłem ok. siedemnastej. Pijąc piwo w Cafe „Mocca” zastanawiałem się nad swoim losem. Po spotkaniu z samochodem mogłem już przenieść się w inny wymiar. Mogłem też pozostać w tym wymiarze, ale skasowany jak moja szosówka. Miałem szczęście? Może. Ja tłumaczę to sobie inaczej. Czuwał nade mną jakiś duch. Może Duch Sportu?

Jakby ktoś chciał zapoznać się z dogmatami Kościoła św. Sadysty, zapraszam na stronkę:
www.youtube.com/watch?v=Wd98msO7-UA




  • DST 71.00km
  • Czas 03:00
  • VAVG 23.67km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

wypadek

Wtorek, 9 października 2012 · dodano: 09.10.2012 | Komentarze 4

Relację dzisiejszą powinienem raczej umieścić w dziale „Wypadki na rowerze”.
Miałem bliskie spotkanie z samochodem. Na skrzyżowaniu kobieta kierująca Seicento wymusiła na mnie pierwszeństwo. Skręcała w lewą stronę w drogę podporządkowaną, a jechałem prosto drogą główną. Efekt: przekoziołkowałem przez samochód i padłem na glebę. Uderzyłem bokiem i podparłem się łokciem. Nie wiem jak w locie wypiąłem się z pedałów. Jestem po wizycie w szpitalu. Mam tylko stłuczone żebra. Mogło skończyć się gorzej. Niestety mój Pożeracz Kilometrów cierpiał na tym bardziej. Ma pękniętą i pogniecioną ramę. Do wymiany. Jutro chcę go zawieźć do naprawy. Tylko czy to już dalej będzie Pożeracz Kilometrów. Chyba charakter roweru siedzi w ramie. Po jej wymianie to już raczej ciut inny pojazd. Na początku nic mnie nie bolało, teraz obite żeberka trochę doskwierają. No ale zobaczymy. Dobrze że tak to się wszystko skończyło… Wypadek miał miejsce w Strzegomiu.

Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze parę faktów z jazdy przed wypadkiem. Wiało sakramencko, pod wiatr na prostych wyciągałem pod 20 km/h. Było nawet słonecznie. Na 25 kilometrze złapałem gumę. Przyjrzałem się bliżej tylnej oponie. Była miejscami już przetarta, a więc tak jak rama: do wymiany.

Trasa: Świdnica (zacząłem jazdę w domu, bo zwolniłem się trochę z pracy)-Jagodnik-Pszenno-Śmiałowice-Imbramowice-Bogdanów-Kostomłoty-Jarosław-Pielaszkowice-Różana (dziewicza miejscowość!)-Lusina-Strzegom.