Info
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2025, Grudzień2 - 0
- 2025, Listopad4 - 0
- 2025, Październik12 - 0
- 2025, Wrzesień12 - 0
- 2025, Sierpień15 - 0
- 2025, Lipiec18 - 0
- 2025, Czerwiec16 - 0
- 2025, Maj13 - 0
- 2025, Kwiecień12 - 0
- 2025, Marzec10 - 0
- 2025, Luty2 - 0
- 2025, Styczeń3 - 0
- 2024, Grudzień4 - 0
- 2024, Listopad5 - 0
- 2024, Październik10 - 0
- 2024, Wrzesień10 - 0
- 2024, Sierpień11 - 0
- 2024, Lipiec16 - 0
- 2024, Czerwiec12 - 0
- 2024, Maj14 - 0
- 2024, Kwiecień13 - 0
- 2024, Marzec11 - 0
- 2024, Luty6 - 0
- 2024, Styczeń2 - 0
- 2023, Grudzień5 - 0
- 2023, Listopad4 - 0
- 2023, Październik10 - 2
- 2023, Wrzesień15 - 11
- 2023, Sierpień13 - 4
- 2023, Lipiec15 - 0
- 2023, Czerwiec15 - 0
- 2023, Maj16 - 0
- 2023, Kwiecień10 - 0
- 2023, Marzec18 - 0
- 2023, Luty3 - 2
- 2023, Styczeń3 - 0
- 2022, Grudzień2 - 0
- 2022, Listopad4 - 0
- 2022, Październik10 - 0
- 2022, Wrzesień11 - 0
- 2022, Sierpień18 - 3
- 2022, Lipiec14 - 2
- 2022, Czerwiec14 - 5
- 2022, Maj14 - 2
- 2022, Kwiecień14 - 16
- 2022, Marzec10 - 8
- 2022, Luty6 - 0
- 2022, Styczeń4 - 0
- 2021, Grudzień3 - 0
- 2021, Listopad9 - 0
- 2021, Październik12 - 0
- 2021, Wrzesień13 - 0
- 2021, Sierpień13 - 0
- 2021, Lipiec16 - 0
- 2021, Czerwiec13 - 0
- 2021, Maj16 - 0
- 2021, Kwiecień7 - 0
- 2021, Marzec4 - 0
- 2021, Luty2 - 0
- 2021, Styczeń1 - 0
- 2020, Grudzień3 - 0
- 2020, Listopad7 - 5
- 2020, Październik11 - 0
- 2020, Wrzesień14 - 0
- 2020, Sierpień12 - 0
- 2020, Lipiec16 - 0
- 2020, Czerwiec13 - 2
- 2020, Maj16 - 9
- 2020, Kwiecień16 - 10
- 2020, Marzec12 - 3
- 2020, Luty5 - 2
- 2020, Styczeń4 - 0
- 2019, Grudzień5 - 5
- 2019, Listopad8 - 5
- 2019, Październik13 - 2
- 2019, Wrzesień14 - 4
- 2019, Sierpień15 - 1
- 2019, Lipiec13 - 0
- 2019, Czerwiec20 - 5
- 2019, Maj14 - 0
- 2019, Kwiecień15 - 0
- 2019, Marzec11 - 0
- 2019, Luty6 - 0
- 2019, Styczeń2 - 0
- 2018, Grudzień4 - 5
- 2018, Listopad7 - 2
- 2018, Październik11 - 2
- 2018, Wrzesień13 - 0
- 2018, Sierpień16 - 5
- 2018, Lipiec18 - 0
- 2018, Czerwiec14 - 4
- 2018, Maj16 - 0
- 2018, Kwiecień14 - 0
- 2018, Marzec6 - 2
- 2018, Luty3 - 2
- 2018, Styczeń4 - 0
- 2017, Grudzień3 - 0
- 2017, Listopad1 - 0
- 2017, Wrzesień9 - 10
- 2017, Sierpień18 - 0
- 2017, Lipiec16 - 0
- 2017, Czerwiec14 - 2
- 2017, Maj13 - 3
- 2017, Kwiecień9 - 2
- 2017, Marzec10 - 2
- 2017, Luty4 - 0
- 2017, Styczeń4 - 0
- 2016, Grudzień5 - 0
- 2016, Listopad4 - 0
- 2016, Październik14 - 0
- 2016, Wrzesień13 - 0
- 2016, Sierpień18 - 1
- 2016, Lipiec18 - 2
- 2016, Czerwiec13 - 6
- 2016, Maj18 - 5
- 2016, Kwiecień12 - 2
- 2016, Marzec7 - 0
- 2016, Luty5 - 0
- 2016, Styczeń2 - 0
- 2015, Grudzień6 - 0
- 2015, Listopad5 - 0
- 2015, Październik12 - 0
- 2015, Wrzesień13 - 0
- 2015, Sierpień19 - 0
- 2015, Lipiec15 - 0
- 2015, Czerwiec16 - 2
- 2015, Maj14 - 0
- 2015, Kwiecień17 - 2
- 2015, Marzec9 - 4
- 2015, Luty5 - 0
- 2015, Styczeń5 - 6
- 2014, Grudzień5 - 0
- 2014, Listopad5 - 0
- 2014, Październik13 - 0
- 2014, Wrzesień9 - 0
- 2014, Sierpień18 - 0
- 2014, Lipiec12 - 0
- 2014, Czerwiec12 - 0
- 2014, Maj16 - 0
- 2014, Kwiecień16 - 2
- 2014, Marzec8 - 0
- 2014, Luty5 - 3
- 2014, Styczeń6 - 4
- 2013, Grudzień4 - 0
- 2013, Listopad4 - 3
- 2013, Październik11 - 0
- 2013, Wrzesień11 - 2
- 2013, Sierpień11 - 6
- 2013, Lipiec14 - 10
- 2013, Czerwiec20 - 0
- 2013, Maj13 - 7
- 2013, Kwiecień12 - 2
- 2013, Marzec4 - 3
- 2013, Luty3 - 6
- 2012, Grudzień2 - 2
- 2012, Listopad4 - 2
- 2012, Październik10 - 7
- 2012, Wrzesień12 - 9
- 2012, Sierpień8 - 3
- 2012, Lipiec14 - 0
- 2012, Czerwiec19 - 0
- 2012, Maj14 - 0
- 2012, Kwiecień10 - 4
- 2012, Marzec10 - 0
- 2012, Luty2 - 0
- 2012, Styczeń2 - 5
- 2011, Grudzień3 - 0
- 2011, Listopad4 - 0
- 2011, Październik10 - 0
- 2011, Wrzesień12 - 0
- 2011, Sierpień6 - 0
- 2011, Lipiec12 - 0
- 2011, Czerwiec14 - 0
- 2011, Maj14 - 0
- 2011, Kwiecień11 - 0
- 2011, Marzec6 - 0
- 2011, Styczeń1 - 0
- 2010, Listopad1 - 0
- 2010, Październik3 - 0
- 2010, Wrzesień5 - 0
- 2010, Sierpień5 - 0
- 2010, Lipiec9 - 0
- 2010, Czerwiec11 - 0
- 2010, Maj11 - 0
- 2010, Kwiecień9 - 0
- 2010, Marzec10 - 0
- 2010, Luty2 - 0
- 2009, Listopad11 - 0
- 2009, Październik4 - 0
- 2009, Wrzesień7 - 0
- 2009, Sierpień10 - 0
- 2009, Lipiec7 - 0
- 2009, Czerwiec14 - 0
- 2009, Maj12 - 15
- 2009, Kwiecień13 - 13
- 2009, Marzec5 - 4
- 2009, Luty2 - 6
- 2009, Styczeń2 - 0
- 2008, Grudzień1 - 3
- 2008, Listopad12 - 7
- 2008, Październik5 - 8
- 2008, Wrzesień14 - 6
- 2008, Sierpień15 - 15
- 2008, Lipiec15 - 11
- 2008, Czerwiec17 - 24
- 2008, Maj18 - 34
- 2008, Kwiecień12 - 19
- 2008, Marzec10 - 19
- 2008, Luty5 - 6
- 2007, Grudzień1 - 4
- 2007, Październik8 - 0
- 2007, Wrzesień9 - 0
- 2007, Sierpień12 - 0
- 2007, Lipiec18 - 2
- 2007, Czerwiec11 - 0
- 2007, Maj15 - 0
- 2007, Kwiecień13 - 0
- 2007, Marzec8 - 0
- 2006, Wrzesień8 - 0
- 2006, Sierpień14 - 0
- 2006, Lipiec16 - 0
- 2006, Czerwiec13 - 0
- 2006, Maj15 - 2
- 2006, Kwiecień17 - 0
- 2006, Marzec4 - 0
- 2005, Wrzesień8 - 0
- 2005, Sierpień13 - 0
- 2005, Lipiec13 - 0
- 2005, Czerwiec13 - 0
- 2005, Maj13 - 0
- 2005, Kwiecień13 - 2
- 2005, Marzec7 - 0
- 2004, Wrzesień9 - 0
- 2004, Sierpień13 - 0
- 2004, Lipiec12 - 0
- 2004, Czerwiec11 - 0
- 2004, Maj14 - 0
- 2004, Kwiecień15 - 0
- 2004, Marzec5 - 0
- 2003, Październik1 - 0
- 2003, Wrzesień7 - 0
- 2003, Sierpień10 - 0
- 2003, Lipiec13 - 0
- 2003, Czerwiec12 - 0
- 2003, Maj14 - 0
- 2003, Kwiecień12 - 0
- 2003, Marzec2 - 0
- 2002, Październik1 - 0
- 2002, Wrzesień11 - 0
- 2002, Sierpień13 - 0
- 2002, Lipiec12 - 0
- 2002, Czerwiec10 - 0
- 2002, Maj13 - 0
- 2002, Kwiecień2 - 2
- DST 112.80km
- Czas 04:42
- VAVG 24.00km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
deszcz
Niedziela, 7 października 2012 · dodano: 07.10.2012 | Komentarze 1
W końcówce tygodnia intensywnie śledziłem prognozy pogody na weekend. Kiedyś strasznie tu chwaliłem przewidywalność prognoz na Onecie. I im zawierzyłem. Mówiły że w sobotę maja być przelotne opady, a w niedzielę brak deszczu, ale za to chłodniej. Nawet w piątek popołudniu ciągle takie informacje można było znaleźć na Onecie. Zaplanowałem zatem jazdę na niedzielę. Miał być jakiś niezły dystans wśród jesiennego słoneczka… Wczoraj za to wybrałem się na grzyby, jak zwykle. Tym razem zebrałem ich nieco więcej. Sosik był pierwszorzędny. Tak chodząc po lesie ciągle wypatrywałem tych zapowiadanych przelotnych opadów. Ale jakoś nie chciały nastąpić, było pięknie i słonecznie. W domu z pewną konsternacją obejrzałem sobie prognozy na niedzielę. Opady! No, pomyślałem sobie, może się nie sprawdzą.
Gdy rano wstałem (hm, rano… było mocno po dziewiątej), okazało się, że świat za oknem stał się kwintesencją czegoś, co każdego rowerzystę napawa ohydą: zimno i obfity deszcz. Wszystko przykryte listopadowym lepkim oparem. Przez chwilę zanalizowałem sytuację. Wybrać się w taką pogodę na dłuższą trasę to gwarantowana jazda w mokrym ubraniu i prawdopodobne przeziębienie. A planowałem piękny przelot do Złotoryi..! Zły zjadłem śniadanie i cały czas wyglądałem przez okno. Deszcz nie ustępował. Wreszcie po dwunastej coś jakby zelżał. Szybko ubrałem się w zimowy ubiór, na gołe stopy nałożyłem foliowe torby na śmieci (mój stary sposób na jazdę w deszczu) no i wyjechałem. Na zewnątrz okazało się jednak, że deszcz nie daje za wygraną, pada jak wściekły. Trochę inaczej to wyglądało z perspektywy mojego okna. Ziąb przy tym był arktyczny. Złota polska jesień, o której kiedyś pisałem, ulotniła się jak kamfora. Brak słońca, brak babiego lata, brak ciepłych kolorów jesieni. Za to wilgoć, mgła i temperatura może z pięć stopni. Po pierwszych kilku kilometrach przemoczony miałem tyłek (tylne koło kierowało nań fontanny wody) oraz stopy (nic nie pomogły folie). Cały czas myślałem o swojej trasie. W takich warunkach raczej długo nie da się jechać. Postanowiłem zatem dotrzeć do Dzierżoniowa, a stamtąd lekkimi zakosami wrócić do domu, tak by zrobić te z 60 km… Z pewną dozą zauroczenia obserwowałem szczyt Ślęży zasnuty mgłami. Trzeba przyznać, że wyglądał pięknie i majestatycznie. Nawet przez moment wyobraźnia zaczęła mi podsuwać widoki starożytnych obrzędów, które tutaj się odbywały. Ponoć na szczycie dokonywano rytualnych mordów. Po chwili przyszło otrzeźwienie, ja bym zamordował tych Onetowych prognostyków…
Wszyscy okoliczni rowerzyści kierowani rozsądkiem zostali w domu. Na trasie nie spotkałem żadnego bikera, oprócz mieszkańców wiosek jadących na rowerze do sklepu (no ale ich jednak trudno nazwać bikerami). Przed Dzierżoniowem, gdy na liczniku było ciut ponad 20 kilometrów, stał się mały cud. Deszcz przestał padać. Przez sekundę przeanalizowałem sytuację. Postanowiłem nie zawracać tylko jechać trochę dalej. Raz kozie śmierć. Byłem dość kompletnie przemoczony, ale pomyślałem, że może chociaż zrobię te sto kilometrów. Zresztą prognozy (tym razem przed wyjazdem obejrzane na innych portalach) zwiastowały koniec opadów jakoś tak koło piętnastej.
Rzeczywiście, poprawiło się. Już do końca mojej dzisiejszej wycieczki nie padało. Było jednak mokro i wilgotno. Wszędzie straszyły wielkie kałuże. Moje ubranie wydzielało nieprzyjemny zapach, mieszanka potu i parującej deszczówki…
Jechałem w kierunku Niemczy. Za Gilowem znaki pokazały ślepą drogę. Nie za bardzo się tym przejąłem, pojechałem dalej. Przed Niemczą trwają prace nad poszerzeniem drogi krajowej Wrocław-Kudowa Zdrój. Musiałem parę metrów przenieść rower. Przez plac budowy, który zamienił się w błotny ocean. No ale jakoś mnie nie wchłonął.
Po minięciu Strzelina nawet zaczęło się przejaśniać. Słońce nieśmiało pokazywało się znad grubej warstwy chmur. Cieszyło mnie to, bo trochę się osuszyłem i perspektywa braku kolejnych opadów była czymś miłym. Jednak poprawa pogody spowodowała wzmożenie się powiewów wiatru. Drugi odcinek swojej trasy musiałem z nim się zmagać. W porywach był całkiem mocnym przeciwnikiem…
Do Świdnicy dotarłem o 17:30. W opisywanej już knajpce „Mocca” wychyliłem kufel piwa i zjadłem pokaźny kotlet świniowy z dodatkami. Czułem już brak kalorii. Chyba więcej ich straciłem walcząc z zimnem i wiatrem niż w wyniku jazdy.
Z lubością zrzuciłem przemoczone ( i nieco cuchnące) odzienie. Ciepły prysznic był wielką przyjemnością. Teraz czeka mnie kolejna przyjemność. Sen. Dobranoc.
Dzisiejsza trasa: Świdnica-Wiry-Jędrzejowice-Kiełczyn-Dzierżoniów-Gilów-Niemcza-Wojsławice-Prusy-Strzelin-Zielenice-Brochocinek-Łagiewniki-Jaźwina-Boleścin-Świdnica.
- DST 72.40km
- Czas 02:59
- VAVG 24.27km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
nic specjalnego
Czwartek, 4 października 2012 · dodano: 04.10.2012 | Komentarze 0
Pomimo niezbyt przychylnych prognoz pogody, zwiastujących deszcz, dziś postanowiłem odbyć krótką przejażdżkę. Piszę „krótką”, bo wszakże w październiku po pracy szaleństw nie będzie. Mój stary rower czekał cierpliwie w pracy. Początek dnia był nawet pogodny, potem zaczęło jednak wzrastać zachmurzenie i zerwał się potępieńczy wiatr.
Wyruszyłem w trasę nawet przed piętnastą, bo zwolniłem się kilka minut przed fajrantem. Szybko przejechałem Wałbrzych i Szczawno Zdrój i wskoczyłem na boczne drogi. Jednak dziś nawet na nich panował spory ruch. Zwłaszcza ciężarówki pchające się na grandę w te wąskie drożynki napawały mnie lekkim wstrętem. A tych dużych wehikułów było dziś naprawdę wiele.
Podczas jazdy, która trwała około trzech godzin, towarzyszyły mi dość skrajne warunki atmosferyczne. Było trochę słońca, ale rzadko, był mocny wiatr, który na niektórych odcinkach chciał nie chyba wrzucić do rowu, był wreszcie na końcu mały deszczyk. Deszczyk ten jednak był zadziwiający. Zamiast padać, jak Bóg przykazał, z góry, zraszał mnie ze wszystkich stron z boku. Przez moment zastanawiałem się skąd taka anomalia, aż dotarło do mnie, że jest ona powodem silnego wiatru, który na wszystkie strony miota kropelkami spadającej z nieba wody. Deszcz nie był obfity. Nawet był czymś miłym, bo trochę ochładzał. Było mi dość gorąco, bo dziś był całkiem ciepły dzień, ja ubrałem się grubo, a walka z wiatrem też wytwarzała w ciele dodatkowe ciepło.
Celem mojej jazdy była dziewicza trasa do miejscowości Żółkiewka pod Strzegomiem. Dziewiczy odcinek miał długość może z osiem kilometrów. Droga wiodła wśród kopalń granitu, który buduje wzniesienia w okolicy Strzegomia. Raz czy dwa razy wyłoniły się nawet same kopalnie ze schodkowymi tarasami wgryzającymi się w skały. Kilka razy przejechałem przy tablicach ostrzegawczych, które informują w jakich okolicznościach odbywa się strzelanie w skalnych wyrobiskach. Przy drodze są szlabany, które się zamyka przed planowanym odstrzałem, bo odrzut odłamków granitu jest duży, a lecące głazy mogą narobić sporo szkód.
W Świdnicy byłem tuż przed osiemnastą. Trochę ze smutkiem spoglądałem na wskazanie licznika. Dystansik marniutki, ale lepsze to niż nic. By przekroczyć 70 km musiałem zatoczyć łuk wokół Świdnicy.
A więc trasa miała taki oto przebieg: Wałbrzych-Szczawno Zdrój-Stare Bogaczowice-Sady Górne-Wolbromek-Roztoka-Godzieszówek-Żółkiewka-Strzegom-Stanowice-Nowy Jaworów-Witków-Milikowice-Komorów-Witoszów Dolny-Bystrzyca Dolna-Świdnica.
Rower w przyszłym tygodniu znowu samochodem powędruje do Wałbrzycha….
- DST 71.40km
- Czas 03:17
- VAVG 21.75km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Góry Sowie forever
Wtorek, 2 października 2012 · dodano: 02.10.2012 | Komentarze 0
Początek października przynajmniej w mojej okolicy okazał się dość sympatyczny. Oczywiście jakichś tropików nie było, ale pogoda była znośna. Nie padało, a temperatura była w przedziale 15-18 stopni.
Wiedząc o coraz szybciej zapadających ciemnościach wybrałem trasę niezbyt długą, ale za to z mocnymi podjazdami. Chciałem wrócić krótko po godzinie osiemnastej, by mieć czas się ogarnąć i o w miarę sensownej porze dotrzeć busem z Wałbrzycha do domu.
Jechało mi się dziś mozolnie. Były podjazdy, był przeciwny wiatr na wypłaszczeniach, ale wszystko to nie usprawiedliwia kiepskiej średniej, która co prawda mnie nie rajcuje, ale jednak jest pewnym wyznacznikiem naszych możliwości. Po zakończeniu jazdy z lekką konsternacją odczytałem ten parametr z licznika i okazało się, że średnia była poniżej 22 km/h. Może już mój organizm przygotowuje się do zimowej hibernacji, może to znak, by nieco przyhamować. No ale jak tu hamować, skoro chce się jeździć.
Na początku jazdy, jeszcze w Wałbrzychu, miałem pewne kłopoty techniczne. Najpierw musiałem ustawiać linkę od tylnego hamulca, bo klamka coś słabo łapała, potem walczyłem z przednim kołem, którego obręcz lekko tarła o klocki. Zmarnotrawiłem na to może z kwadransik. Jak się okazało były to jedyne postoje podczas mojej jazdy, bo potem już jechałem bez zatrzymywania się. Trochę bałem się mroku. Strasznie nie lubię jazdy w ciemnościach! Kupiłem nawet sobie tylne mrugające na czerwono światełko. Pewnie jakaś chińska tandeta, bo już szlag trafił funkcję zmiany rytmu świecenia. Teraz mogę włączyć tylko światło stałe. Dobre i tyle, ale przecież więcej wymaga się od nowo zakupionej rzeczy… No ale tak czy owak dojechałem z powrotem w miarę o czasie i nie musiałem włączać światełka.
Nad głową cały czas wisiały mi chmury, ale w pewnym momencie ze zdziwieniem zauważyłem, że goni mnie mój cień. Skoro był cień, musiało też być słońce. No kurczę, ale jakoś nie mogłem go zauważyć.
Dziś niestety nie było dziewiczych tras. Wybrałem się na Przełęcz Walimską, a trasa wyglądała jakoś tak: Wałbrzych-Olszyniec-Jugowice-Walim-Przełęcz Walimska-Pieszyce-Bojanice-Bystrzyca Górna-Lubachów-Dziećmorowice-Wałbrzych.
Warto na koniec wspomnieć o wymagającym podjeździe w samym Wałbrzychu. Jak ktoś tu zawita, to proponuję go podjechać. Chodzi mi o przejazd ulicą Żeromskiego od stacji Wałbrzych Miasto do dzielnicy Biały Kamień. Podjazd ma może 1,5-2 km, ale naprawdę można się ciut zmęczyć…
- DST 132.90km
- Czas 05:22
- VAVG 24.76km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
babie lato
Niedziela, 30 września 2012 · dodano: 30.09.2012 | Komentarze 0
Wczoraj jak w poprzedni weekend wybrałem się na grzyby. Znalazłem trzy prawdziwki, jednego kozaka oraz może z piętnaście kani. Te ostatnie już prawie zostały pożarte. Pogoda była niezła, raz tylko spadł drobny deszczyk.
Zatem dzisiaj była pora na rower. Ostatni dzień września był przyjemny i ciepły. Ubrałem się co prawda dość obficie, ale śmiało mogłem jechać w czymś lżejszym. No ale ja wolę lekko się przegrzać niż zmarznąć. Brnąłem przez tereny rolnicze. Na polach oglądałem wielkie łany wysokiej niezebranej jeszcze kukurydzy (może tak stać nawet do grudnia), ogromne pryzmy buraków cukrowych czekające na przewóz do cukrowni i zadziwiająco zielone łany poplonów. Kiedyś dowiedziałem się, że w moich okolicach poplonem jest gorczyca. Nie zbiera się jej, tylko pozwala jej wzejść, a potem zaoruje. To ponoć daje dużo substancji odżywczych dla gleby. Dla mnie dziś substancjami odżywczymi były: jajecznica na boczku (łapczywie pochłonięta przed jazdą), jeden baton „Pawełek”, torebka draży kokosowych i półtora litra płynów (woda z sokiem malinowym oraz pomarańczowy Tymbark).
Wczoraj analizowałem nieco mapę Dolnego Śląska, po raz tysięczny. Wyszło mi znowu, że jest jeszcze sporo dziewiczych tras, które warto byłoby przejechać. Dużo jest ich w zachodniej części rejonu, bo tam mam najdalej. Ale też (o zgrozo!), spora ich ilość jest w promieniu 50-60 km od Świdnicy. Dziś padło na pogranicze powiatów wrocławskiego i strzelińskiego, a celem jazdy była gminna wieś Domaniów. Jako zupełnie dziewicze odcinki mogę podać: trasę od Borka Strzelińskiego do Piskorzówka (przez wspomniany Domaniów) oraz ze Szczepankowic do Rękowa (przez Rolantowice). Było tego może z 15 kilometrów. Ale dało mi to wielką frajdę. Podczas jazdy zbierałem babie lato. Wydawało mi się, że głównie czynię to nosem, ale potem gdy pod odpowiednim kątem spojrzałem na rower, zobaczyłem, że cała kierownica jest przyozdobiona zwiewną pajęczyną. Właściwie nie lubię pająków, wywołują we mnie obrzydzenie. Przedstawicieli tego gatunku z reguły traktuję butem. Ale babie lato ma dla mnie jakiś urok. Nie kojarzy mi się z włochatymi pająkami, lecz ma w sobie jakąś poetykę. Występuje w ciepłe jesienne dni, jak dzisiaj. Może kojarzy mi się z przyjemną jazdą na rowerze wśród przychylnych warunków atmosferycznych i dlatego je lubię.
Korzystając z pięknej pogody w plener wyruszyła cała masa rowerzystów. Byli obojga płci, w różnym wieku i na przeróżnym sprzęcie. No ale w twarzach wszystkich, nawet jeśli mieli nieprzezroczyste okulary, widziałem radość jazdy.
Prawdę mówiąc po wczorajszym grzybobraniu miałem zakwasy. Przyjąłem to ze zdziwieniem, bo po rowerze raczej mi to się nie zdarza. Wstyd powiedzieć, łóżka zwlokłem się koło dziesiątej. Wyjechałem godzinę później. Z powrotem byłem w Świdnicy po siedemnastej. Ostatnie kilometry – w kierunku zachodnim- były pod oślepiające słońce. W Świdnicy znowu zakotwiczyłem w Cafe „Mocca”. Było piwko i mięsne pierożki. W pierwszej chwili nawet pomyślałem o kotlecie świniowym, ale właściwie nie byłem aż tak strasznie głodny. Jazdę swoją odbyłem na szosówce, która po tygodniowej przerwie aż rwała się do jazdy. Zdechlaka już zapakowałem do samochodu. Jedzie jutro do Wałbrzycha, bym mógł dosiadać go w przyszłym tygodniu po pracy.
W trakcie dzisiejszej jazdy udało mi się nawet lekko pobłądzić, zaliczyć odcinek polny (myślałem że dojadę nim do głównej drogi, no ale musiałem zawrócić) oraz odcinek sakramenckiej kostki (stokroć gorszy od polnej drogi) między Racławicami Małymi a Radłowicami. Cóż, dzięki temu zaliczyłem kolejne dziewicze odcinki (nie brane wcześniej pod uwagę) oraz zrobiłem ciut więcej kilometrów. Same korzyści, nie licząc tylko słabszej średniej. Ale średnia jakoś mnie nie rajcuje… Z pewną konsternacją po raz drugi stanąłem pod tablicą „Piskorzówek”.
A więc przebieg dzisiejszej jazdy był następujący: Świdnica-Wiry-Przełęcz Tąpadła-Będkowice-Jordanów Śl.-Borów-Borek Strzeliński-Domaniów-Piskorzówek-Piskorzów-Nowy Śleszów-Stary Śleszów-Racławice Małe-Radłowice-Piskorzówek-Danielowice-Gostkowice-Nowojowice-Węgry-Szczepankowice-Rolantowice-Ręków-Nasławice-Sobótka-Zebrzydów-Kątki-Pszenno-Świdnica.
Dystans 132,9 km ze średnią (która mnie nie rajcuje) 24,8 km/h.
- DST 89.50km
- Czas 03:54
- VAVG 22.95km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Dziewicze trasy
Piątek, 28 września 2012 · dodano: 28.09.2012 | Komentarze 1
W pracy, jak to przy piątku, wszyscy czekali na fajrant, aby godnie rozpocząć weekend. Dla mnie jego rozpoczęcie wiązało się z rowerowymi harcami. Wcześniej z uwagą śledziłem internetowe prognozy pogody. Były zmienne jak kobiety. Zapowiadano i deszcz, i wiatr, a także brak tych niekorzystnych z rowerowego punktu widzenia zjawisk. Zatem ubrałem się dość solidnie. Mogłem jednak w trakcie jazdy zdjąć z siebie to i owo, mogłem też coś dodatkowo nałożyć. O piętnastej pogoda była dobra. Nie padało, chociaż na niebie wisiały chmury. Czasem przebijało się słońce, które próbowało wykrzesać z siebie nieco ciepła. Raczej bez rezultatu. Na szczęście zapowiadany mocny wiatr jakoś nie chciał się objawić. No i dobrze, przynajmniej można było jechać bez dodatkowych oporów.
Jesień już zdominowała krajobrazy. Jej kolory, aczkolwiek piękne, dla mnie oznaczają jakiś schyłek i obumieranie. Były odcinki, gdzie widać było gołe gałęzie i liście leżące przy drodze. Smutne to wszystko i wprowadzające nastrój dość wisielczy… Jakoś tak dotarło do mnie, że każda kolejna jazda będzie wydzieraniem swoich szans wśród niekorzystnych warunków. No ale może nieco przesadzam, może to tylko reakcja na jesienne kolory zwiastujące przemijanie… Póki nie ma śniegu, można deptać w pedały. Dystanse już coraz mizerniejsze, ale zawsze to lepsze niż gnicie w domostwie…
No dobra, dosyć tego skomlenia, czas przejść do konkretów. Celem dzisiejszej jazdy było pokonanie ostatniej dziewiczej odnogi na prawo od drogi Broumov-Mezimesti. Tych odnóg jest cztery. Do Viznova, do Hermakovic, do Janovicek i do Sonova. Wszystkie drogi są ślepe, bo kończą się na górskich wzniesieniach. Ostatnią nieprzebytą przeze mnie odnogą była droga do Sonova przez Rozmital. Z lubością wbiłem się w nią. Warto było, bo w wielu momentach otwiera się piękna panorama na Góry Kamienne i Góry Suche. Widać też najwyższe czeskie wzniesienie w okolicy, a mianowicie Ruprechticky Spicak z ażurową wieżą na szczycie. Wielokrotnie podziwiałem panoramę okolicznych gór z tej wieży. Docierałem do niej jako piechur. Widać z niej i Śnieżkę, i Wielką Sowę, i Ślężę…
Trasa była raczej górska, a jej kulminacją był podjazd do Janovicek i na Przełęcz pod Czarnochem, która jest na granicy Czech i Polski. Są tam dwa kilometry z nachyleniem dającym płucom trochę pracy. Ktoś kiedyś pytał mnie o ten podjazd. Otóż dziś mam wiadomości z pierwszej ręki. Właściwie niewiele się zmieniło. Od strony czeskiej asfalt jest do samej granicy, po polskiej pierwszy kilometr od przełęczy jest szutrowy, w tym są odcinki kamieniste (dosyć trudne dla kogoś, kto jechałby szosówką), potem wraca asfalt i jest on całkiem niezły. Ja dziś jechałem swoim zdechlakiem i na tym zjeździe miałem niejakie kłopoty, bo nawet mój zdechlak nie lubi takich odcinków (ma dość wąskie oponki…). Rower na kamieniach raczej nie chciał się słuchać, ślizgał się i tracił równowagę. Udało mi się zjechać bez upadku. Jechałem jednak ostrożnie i na klamkach. Asfalt przywitałem z dużą ulgą. Przydał się zabrany dodatkowy przyodziewek. Na zjeździe z przełęczy zrobiło się okropnie zimno. Założyłem zatem swój niezniszczalny pomarańczowy trykocik oraz czapkę polarową w kolorze buraczkowym. Pomogło, bo ziąb już mnie nie mógł dosięgnąć.
Już na ostatnim odcinku mej jazdy miałem bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Gdy wyjeżdżałem z Głuszycy, wprost na mnie wyskoczył samochód. Wyprzedzał inny pojazd i bezceremonialnie walił wprost na mnie. Krew mnie zalała! Uskoczyłem na pobocze, ale gdy mnie mijał, też go nieźle nastraszyłem. Błyskawicznie podniosłem do góry prawą rękę, zacisnąłem pięść i udałem że z impetem czymś w niego wrzucam. Widziałem tylko jak instynktownie ręką zasłonił swoją twarz. Pewnie mnie skrytykujecie za stworzenie dodatkowego zagrożenia na drodze. Przecież mógł odbić w swoją prawą stronę i uderzyć w wyprzedzany samochód. No ale naprawdę takie manewry tępych kierowców, którzy rowerzystów traktują jak trzeciorzędnych użytkowników dróg, powodują wielki skok mojego ciśnienia. Miałem nadzieję, że będzie próbował mnie ścigać, bo wtedy miałbym szansę ręcznie wytłumaczyć mu zasady ruchu drogowego, ale nic takiego nie nastąpiło.
W Świdnicy byłem ok. dziewiętnastej. Była już szarówka, a prawdę mówiąc pierwsze stadium mroku. W rynku stanąłem w swej ulubionej knajpce „Mocca”. Wychyliłem kufel piwa i zjadłem wyborne pierożki z mięsem.
A więc dzisiejsza trasa miała taki oto przebieg: Wałbrzych-(Gaj)-Mieroszów-Hejtmankovice-Broumov-Sonov-Broumov-Olivetin-Janovicky-Przełęcz pod Czarnochem 660 mnpm-Głuszyca-Jedlina Zdrój-Jugowice-Burkatów-Świdnica.
- DST 80.70km
- Czas 03:31
- VAVG 22.95km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Kolory jesieni
Środa, 26 września 2012 · dodano: 26.09.2012 | Komentarze 0
Po fali chłodów od jakiegoś czasu (chyba od poniedziałku) zaczęło się ocieplać. Dziś było wyjątkowo ciepło. Cały dzień było też słonecznie. Cały, to znaczy do momentu mojego wyjazdu o piętnastej. Rower (stary zdechlak) czekał grzecznie na swój wypad. Dziś miałem już rowerowe okulary, ale zapomniałem za to skarpetek. Jechałem zatem w swoich normalnych, cywilnych. Jakoś wielkiej różnicy nie odczułem. Zwiozłem do pracy całą stertę rowerowego ubrania. Miałem zatem i strój wybitnie letni oraz całkowicie zimowy (nawet z polarową czapką). Przydał się ten lżejszy. Założyłem na sobie bluzę z długim rękawem, ale reszta już była lekka.
Jak wspomniałem, cały dzień cieszył oczy piękny błękit nieba. Jednak o piętnastej wylazły jakieś chmurzyska. Przysłoniły słońce, ale raczej nie były to obłoki deszczowe. Było parno. Jak w środku lata. Te zmiany pogody, a zwłaszcza temperatury, mogą doprowadzić do złej kondycji niejeden organizm, który boryka się z kłopotami w układzie krążenia. Mój układ krążenia jest póki co w miarę dobry, przynajmniej nie daje o sobie znać. A więc parność przyjąłem z zadowoleniem, bo wolę już upał niż ziąb. Cóż, nie był to klasyczny upał, ale dla mnie było całkiem znośnie. Podczas jazdy towarzyszyły mi cały czas chmury. Raz nawet na drodze widziałem ślady deszczu, który musiał padać niedawno przed moim przejazdem.
Niedawne przeziębienie odeszło. Trochę tylko w nosie mi kręciło. No ale nie wpływało to na obniżenie wydolności. Mój rower szedł całkiem żwawo. Trasa, mimo że nie było jakichś spektakularnych podjazdów, była jednak trudna. Kręciłem się po pogórzu. Było cały czas w górę i w dół. A więc o monotonii jazdy nie mogło być mowy. Zgodnie ze swoją koncepcją, dziś także zaliczyłem nowy dla mnie odcinek oraz nową miejscowość. Był nią Błażejów, wioska położona przy Chełmsku Śl. Jest to miejscowość, do której prowadzi ślepa droga. Trzeba zatem zawrócić… lub przebijać się przez górskie szutry. Ja wybrałem ten pierwszy wariant, bo zdecydowanie nie jestem kolarzem górskim. Odcinki szutrowe napawają mnie wstrętem. Tak to już mają asfalciarze. Zatem zaliczyłem ten Błażejów docierając do końca asfaltu w tej miejscowości (a nawet jeden metr dalej).
Gdy docierałem z powrotem do Wałbrzycha, mimo że do dziewiętnastej sporo brakowało, nad światem zapadła szarówka. Pewnie w jej wczesnym nadejściu pomogły chmury, które skutecznie odcięły dopływ światła. Podczas jazdy podziwiłem intensywne już kolory jesieni: czerwień i ulubioną przeze mnie żółć.
Dzisiejsza trasa: Wałbrzych-Mieroszów-Łączna-Przełęcz Strażnicze Naroże-Chełmsko Śl.-Błażejów-Chełmsko Śl.-Krzeszów-Kamienna Góra-Jaczków-Stare Bogaczowice-Struga-Lubomin-Struga-Szczawno Zdrój-Wałbrzych.
Do domu wróciłem busem, a zdechlak pozostał w Wałbrzychu. Czeka na piątkowy powrót do domu…
- DST 127.80km
- Czas 05:22
- VAVG 23.81km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
choroba nie wybiera
Niedziela, 23 września 2012 · dodano: 23.09.2012 | Komentarze 4
Choroba jakoś nie chce całkowicie ustąpić. Wczoraj trzymała mnie mocno, a więc o rowerze raczej nie było mowy. No ale wybrałem się za to na grzyby. O ochocie leśnych wędrówek kiedyś pisałem. Nie pojechałem daleko. Pochodziłem sobie po borach w okolicach Świdnicy, a dokładnie między Witoszowem a Modliszowem. Nie jest to jakaś puszcza, ale zawszeć to parę drzewek. Efekt jeśli chodzi o grzybobranie był raczej mizerny: dwa prawdziwki, jeden podgrzybek, trzy śniejaki (tak przynajmniej te grzyby nazywała moja babcia, jaka jest ich fachowa nazwa tego nie wiem), dwie kanie i sporo opieniek. No ale grzyby były tylko pretekstem do połażenia sobie po leśnych chaszczach. Cztery godziny wędrówek spowodowały, że trochę bolały mnie nogi…
Dziś już nie było wyjścia. Mimo stanu lekko podgorączkowego i innych związanych z tym przykrych dolegliwości, musiałem jednak wybrać się na rower. Jechało mi się dość ciężko, ale nie było jakoś strasznie. Wyspałem się dość rzetelnie, bo wstałem koło dziewiątej. Na śniadanie była jajecznica na leśnych grzybach. Smakowała wybornie. Potem zanim się wyguzdrałem, dochodziła już jedenasta. W trakcie tego guzdrania przeanalizowałem po raz tysięczny mapę i wzrok mój padł na kolejny dziewiczy odcinek, który bezczelnie drwił ze mnie. Mówił „taki z ciebie ostry zawodnik, a mnie jeszcze nie zaliczyłeś”, a potem pokazał język. No, mój bratku, pomyślałem sobie, już ja się z tobą rozprawię. No i rozprawiłem się, ale o ty za chwilę.
Poranek był bardzo słoneczny, ale to mnie nie zmyliło. Założyłem strój prawie zimowy, tylko bez długich rękawiczek. Wziąłem nawet polarową czapkę w kolorze bordo i takąż opaskę na szyję. Widziałem wielu rowerzystów, w większości byli solidnie odziani, ale czapki na żadnym nie zauważyłem. No cóż, w moim stanie lekkiego niedomagania, była ona koniecznym elementem ubioru. No i sprawdziło się! Słońce niby świeciło, ale ziąb był okrutny. W poprzednich dniach nocami były przymrozki. Drzewa już okrywają się kolorami jesieni. No fakt, dziś była moja pierwsza jesienna jazda. Należy tylko czekać na złotą polską jesień ze znośnymi temperaturami, słońcem i babim latem. Dziś niczego takiego nie było, mogło być koło dziesięciu stopni, a gdy zawiał wiatr, to przenikał do szpiku kości. Na szczęście nie było zagrożenia deszczem. Prognozy na najbliższe dni też go nie przewidują. No i dobrze. Jesienny deszcz niweczy szanse na jazdę…
Jak już wspomniałem, jechało mi się opornie. Do choroby dołączył się jeszcze ból głowy. Dawno nie pamiętam, bym w czasie jazdy musiał się z nim zmagać. Gdy wpadałem w jakąś nierówność drogi lub po prostu jechałem po kostce (kilka odcinków bruku dziś było), czułem jakby ktoś wbijał mi wielkiego ćwieka do czaszki. Męczyłem się z tym okropnie. Ból głowy dopiero teraz, gdy piszę tę relację, lekko ustąpił.
Dziewiczy odcinek… W dodatku w pewnym sensie górski. Że też do tej pory tamtędy się nie zapuściłem. Jego długość wynosiła może z osiem-dziewięć kilometrów. Od Teplic nad Metuji, które przejeżdżałem może ze sto razy (a pewnie i więcej), należy skręcić w prawo za drogowskazem „Jirasovy skaly”. Na początku jest piękny, dość wymagający trzykilometrowy podjazd. Jego nachylenie dochodzi do 10%, miejscami może jest ciut większe. Asfalt jest kiepskawy, ale wielkich dziur nie ma. Jedzie się lasem. Dojeżdża się do węzła szlaków pieszych, potem jest kawałek w dół i w opuszczonej osadzie Skaly ( wysokość 649 mnpm) można skierować się ku zamkowi Bischofstein. Ja tego nie zrobiłem, bo na rowerze raczej nie zwiedzam tego typu obiektów. Zadawalam się jazdą. Potem był kawałek po płaskim, a wreszcie zaczął się ciekawy zjazd. Na chwilę poprawił się asfalt i można było osiągnąć dość przyzwoita prędkość, ja przekroczyłem 60 km/h. Ostatnie dwieście metrów w dół do skrzyżowania drogi Ceska Metuje-Starkov było już po nawierzchni szutrowej. Swoją kolarzówką musiałem naprawdę uważać, by nie fiknąć kozła.
Dzisiejsza trasa: Świdnica-Bystrzyca Górna-Jez. Bystrzyckie (tama)-Jugowice-Głuszyca-Rybnica Leśna-Unisław Śl.-Mieroszów-Zdonov-Teplice nad Metuji-Skaly 649 mnpm-Ceska Metuje-Teplice nad Metuji-Bohdasin-Meziemsti-Mieroszów-Unisław Śl.-Wałbrzych-Pogorzała-Świdnica.
- DST 87.40km
- Czas 03:35
- VAVG 24.39km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
coś jakby choroba
Czwartek, 20 września 2012 · dodano: 20.09.2012 | Komentarze 0
Gdy dzień się staje coraz krótszy, a jedną trzecią dostępnego czasu trzeba poświęcić pracy, bo wszak nie jestem milionerem, tylko przemyślne sposoby mogą zapewnić choć krótki rowerowy wypad. Już definitywnie zrezygnowałem z porannych dojazdów do pracy. Rano jest ciemno i ponuro. A więc kolejne moje wczesne wyjazdy będą pewnie dopiero na wiosnę, może w marcu.
Postanowiłem zatem jazdy w dni robocze odbywać na trasie Wałbrzych (moje miejsce pracy)-runda po okolicy-Wałbrzych. Już w zeszłym tygodniu zawiozłem swój stary rower (Zdechlaka) do Wałbrzycha. Czekał tam cierpliwie. Rano do pracy pojechałem z kolegami samochodem, a po odbyciu rzeczonej „rundy” miałem zamiar wrócić do Świdnicy komunikacją zbiorową (busem). Zatem Zdechlakiem będę jeździł w dni powszednie, a szosówką w weekendy.
W ciągu tego tygodnia do pracy zwoziłem rowerowe akcesoria (ubranie, pompkę, bidon itd.). Wszystko czekało dziś na wybicie godziny piętnastej. Wszystko za wyjątkiem moich rowerowych okularów, które przez zapomnienie zostawiłem w domu. Cóż, jako krótkowidz, musiałem jechać w swoich zwykłych szkłach. Przeklęta skleroza! Zwykłe okulary nie za bardzo się do tego nadają. Już w czasie jazdy nieustannie je poprawiałem, bo miałem wrażenie, że spadną mi z nosa. Trzęsły się na twarzy i klekotały. No ale jakoś się udało. Na szczęście do pracy przytaszczyłem pokaźną ilość ciepłych ubrań. Oj, dziś się przydały. Ziąb był listopadowy. Zwłaszcza podmuchy wiatru szybko odbierały ciepło. W słońcu, które czasem raczyło wyjść, było jakby lepiej, ale nie za dużo. Jutro definitywnie skończy się lato (przynajmniej to kalendarzowe), a kolorów jesieni na drzewach jakoś nie widać. Jest jeszcze zdecydowana przewaga zieleni. W Zdechlaku oczywiście nie naprawiłem jeszcze tego łańcucha, chyba zostawię to na przyszły sezon. Rower spisuje się bardzo dobrze, a ja mam w razie czego zapasową złączkę.
Niestety wczoraj przyplątało mi się jakieś przeziębienie. Czuję lekki stan podgorączkowy, mam też dość męczący katar. Nawet myślałem, by jazdę przełożyć na jutro, by nieco wydobrzeć, ale gdy o piętnastej popatrzyłem na błękit nieba tylko gdzieniegdzie upstrzony niegroźnymi chmurkami no po prostu musiałem pojechać. Mimo tego stanu chorobowego, jechało mi się całkiem znośnie. W dodatku spieszyłem się nieco, by zdążyć wrócić przed 19. Wtedy miałem szansę załapać się na podwózkę do przystanku w kierunku Świdnicy, bo mój kolega z pracy właśnie o tej porze kończył dyżur. Udało to się całkiem zgrabnie, bo wróciłem o 18:45.
Teraz trochę choroba się wzmogła. Czuję się raczej kiepsko. No ale mam czas do soboty, by się wykurować.
Parę słów o dzisiejszej jeździe. Trasa była tak mi znana, ż chyba mógłbym ją przemierzyć z zawiązanymi oczami. Ale oto niespodzianka! Przejechałem także dziewiczy odcinek. Do tej pory rzadko zaglądałem do miejscowości, które ulokowane są w ślepych zaułkach. Trzeba tam pojechać i tą sama drogą wrócić. W rejonach podgórskich takich miejscowości jest sporo. Postanowiłem zatem sukcesywnie je „zaliczać”. Dziś padło na wioskę Hermankovice w Czechach. Jest ona położona u podnóża Gór Kamiennych. Tabliczkę z napisem „Hermankovice” widziałem chyba z dwieście razy. I wcale nie zawyżam tej liczby. Nigdy jednak jadąc z Broumova do Mezimesti tam nie wjechałem. Dziś wreszcie skręciłem w prawo. Kierowany podszeptami Ducha Sportu postanowiłem dojechać do końca asfaltu. Wiocha ciągnie się przez 4 kilometry. Jest raczej pod górkę. Wreszcie po minięciu pętli autobusowej, dotarłem do końca utwardzonej nawierzchni. Potem był powrót ta samą drogą…
Szczegółowej trasy nie podaję, bo robiłem to może ze sto razy. W każdym razie celem jazdy (oprócz dziewiczej trasy, rzecz jasna) było czeskie miasto Broumov. Ze smutkiem muszę też przyznać, że skończyły się „setki” po pracy. Już nie chce mi się ścigać z coraz szybciej zapadającym mrokiem…
- DST 128.10km
- Czas 05:00
- VAVG 25.62km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Dziewicze trasy
Poniedziałek, 17 września 2012 · dodano: 17.09.2012 | Komentarze 0
Korzystając z dobrej pogody oraz faktu pracy w tzw. „terenie”, mogłem dziś także wygospodarować nieco czasu na rower. Było warto, bo aura rzeczywiście ustabilizowała się na przyzwoitym wrześniowym poziomie. Jest słonecznie, niezbyt ciepło i stosunkowo bezwietrznie. Napisałem „stosunkowo”, bo u nas zawsze wietrzysko wieje. Mnie lekko dał się we znaki podczas powrotu. Zniweczył piękną średnią. No ale cóż, mnie te średnie tak Bogiem prawdą za bardzo nie podniecają…
Kiedyś przeglądałem sobie mapę Dolnego Śląska i zauważyłem na niej obszar z gruntu dziewiczy. Nie stanęła tam moja stopa, o kole od roweru nie wspomnę. Już z miesiąc temu chciałem tam się wybrać, lecz albo co innego mnie znęciło, albo pogoda była do bani. Dziś wszakże korzystając z opisanych wyżej przychylnych okoliczności, postanowiłem spenetrować tę „terra incognita”. Mam na myśli pobliże Wrocławia od zachodniej strony, tak mniej więcej od Kątów Wrocławskich i Środy Śl. Mimo, że mam tam zaledwie 40 km (tj. do Kątów), jakoś nigdy w przeciągu 11- letniej rowerowej kariery (?) tam nie zawitałem.
Na mapie nowe miejscowości uśmiechały się do mnie i zachęcały do penetracji (cokolwiek ma to znaczyć…). A więc w końcu spenetrowałem. Wrocław nie jest przychylny rowerzystom. Duży ruch, kiepskie drogi, dużo kostki. Jazda od obrzeży do centrum jest sporym wyzwaniem. Parę razy, mimo niechęci, tam się szwendałem. Jednak bez przyjemności. Zatem dziś miałem zamiar tylko liznąć stolicę Dolnego Śląska. No wiecie, tabliczka z nazwą i powrót. Tak jednak wytyczyłem sobie trasę, by w drodze powrotnej nie powtarzać tych samych odcinków. I to się udało. Ponad 40 kilometrów „dziewiczych tras”! To jest coś. Ponad 10 nowych miejscowości. Do Wrocławia wjechałem od strony miejscowości Samotwór (skądinąd, cóż za piękna nazwa, złośliwi mężczyźni mogliby tak nazywać przedstawicielki piękniejszej płci, no ale to był żart, w dodatku w złym guście… ale szkoda że nie miałem aparatu, z pewnością zdjęcie z tabliczką wylądowałoby w temacie „Dziwne miejscowości”) i wylądowałem w dzielnicy Jarnołtów. Potem jakimś skrótem polną drogą i przez drewniany most na rzece Bystrzycy znalazłem się we wsi Gałów.
Dystans wyszedł nieco większy niż zakładałem, ostatnie kilometry pokonywałem już w zapadającym mroku. Ależ szybko nadchodzi już wieczór… Niedługo pozostanie już tylko jazda w weekend. Do pierwszych śniegów. No ale te śniegi chyba nie tak szybko przyjdą. Patrzyłem dziś trochę na mijane przeze mnie lasy, parki i zagajniki. Jesieni jeszcze jakoś nie widać. Drzewa w większości mają jeszcze zielone wdzianka, żółci i czerwieni jest niewiele… Nawet owady otumanione słonecznymi promieniami latały dziś jak szalone. Były i motyle i uderzające podczas lotu w moją twarz jakieś muchy czy bąki. Pozory lata były jednak zaiste złudne. Niska temperatura i chłodne powiewy kazały już poważnie oswajać się z myślą o jesieni.
A więc ta dziewicza trasa wyglądała tak: Świdnica-Jagodnik-Pszenno-Śmiałowice-Domanice-Mietków-Piława-Kąty Wrocławskie-Sośnica-Pietrzykowice-Smolec-Skałka-Samotwór-Wrocław-Gałów-Zakrzyce Małe-Jarząbkowice-Chmielów-Pełcznica-Kostomłoty-Bogdanów-Imbramowice-Żarów-Piotrowice Świdnickie-Tomkowa-Świdnica.
- DST 108.80km
- Czas 04:39
- VAVG 23.40km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Góry Sowie forever
Niedziela, 16 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 0
Wczoraj znowu trochę pracowałem, co w soboty rzadko mi się zdarza. A więc dziś był czas na rower. Nawet dobrze się złożyło, bo wczoraj było chyba chłodniej i trochę popadało. Dziś upału też nie było, ale pogoda była jednak zupełnie niezła. Ubrałem się grubo, a potem żałowałem, bo długie spodnie i długie rękawice były sporą przesadą. Wystarczyłaby tylko bluza z długim rękawem…
Miałem dziś także pewną misję, a więc nie mogłem za bardzo myśleć o dalekiej jeździe. Moja znajoma z Wałbrzycha prosiła mnie, bym sprawdził jej rower, a także rower jej córki. Od jakiegoś czasu to jej obiecywałem, ale w końcu dziś mogłem te obietnice zrealizować.
Wyjechałem ze Świdnicy punktualnie o godzinie dziesiątej, miasto żegnało mnie biciem dzwonów miejscowej katedry. Nie miałem zbyt dużo możliwości wyboru odnośnie trasy. Chciałem zrobić jakiś trzycyfrowy dystans i jednocześnie nieco pokręcić w górkach. Zatem cel wycieczki wydał mi się oczywisty: pojechałem w Góry Sowie. Z wyborem przełęczy też nie miałem za dużo problemu; padło na Jugowską. Miły to podjazd, dość długi, ale za to wśród pięknego lasu. Podczas pokonywania tych 13 kilometrów z Pieszyc na przełęcz miałem okazję obejrzeć sporo samochodów stojących na drodze. To pewnie grzybiarze po ostatnich opadach deszczu zwietrzyli swoją szansę na obite zbiory. Nieco im zazdrościłem, bo też lubię poszwendać się po lesie w poszukiwaniu prawdziwków i kozaków, jednak przecież nie zostawiłbym roweru, bo pewnie nie byłoby do czego wracać. Jednak ziarno zakiełkowało w mojej głowie. Pewnie w jakiś weekend trzeba będzie wybrać się na grzybki… No ale tak, by mieć też czas na rower…
Z koleżanką umówiłem się na godzinę czternastą. Byłem lekko przed czasem. Jak mawiają, punktualność jest grzecznością królów. Wyznaję tę zasadę i nie lubię się spóźniać, choć niekiedy przecież się zdarza. Przejrzałem te rowery, poprawiłem siodełka, klocki, ustawiłem też błotniki, bo strasznie obcierały o koła. Potem wybraliśmy się na małą przejażdżkę po wałbrzyskim osiedlu Podzamczu. Jazda zajęła z półtorej godziny, podczas której ujechaliśmy może z 10 kilometrów. Ale było fajnie. Pogoda stała się na moment letnia. Słońce świeciło wesoło…
Do Świdnicy wracałem przez Pogorzałę, a więc trasa którą zwykle przebywałem rano z domu do pracy, tylko że w drugą stronę. Tym razem był zjazd, którym uwinąłem się błyskawicznie. Na świdnickim rynku miałem chwilkę, by przepłukać usta złocistym piwkiem. Miłe nawilżenie organizmu…
Dzisiejsza trasa: Świdnica-Wiry-Kiełczyn-Dzierżoniów-Pieszyce-Przełęcz Jugowska-Sokolec-Przełęcz Sokola-Jugowice-Wałbrzych-Pogorzała-Świdnica.