Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi RODDOS z miasteczka Wałbrzych. Mam przejechane 313086.90 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.66 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy RODDOS.bikestats.pl

Archiwum bloga

Rowerowa nekrofilia. Broumov

Wtorek, 19 lipca 2022 · dodano: 19.07.2022 | Komentarze 2

Nekrofilia to pociąg do tego, co nieżywe. Choć tak naprawdę raczej nie wykazuję takich skłonności, dziś jakoś zbliżyłem się do niej.

Mój rower właściwie od początku sezonu czeka na zmianę napędu. Z moim kolegą, który mi go serwisuje, umówiliśmy się tak, że jak tylko poczuję coś w nim złego, od razu oddaję pojazd w jego ręce. Już w zeszłym roku zakupiłem tarcze, łańcuch i kasetę. Wszystko to czeka u mego kolegi. No ale stary napęd jakoś nie chciał się poddać, a więc jeździłem na nim. W międzyczasie inne rzeczy w mym rowerze zaczęły szwankować. Najpierw tylny hamulec się obluzował. Było to nieco dziwne, bo od niedawna go posiadam. Za skarby nie dał się dokręcić. No ale jakoś można było jeździć. Kolejna sprawa, to stery. Od jakiegoś czasu skręca mi się niezbyt dobrze, z trudem przełamuję opór kierownicy. Wreszcie przerzutki. Opornie dawały się nastawiać…

Wszystkie te mankamenty postanowiłem usunąć przy okazji montażu nowego napędu. No ale stary – jak się rzekło – spisywał się wyśmienicie. Do dzisiaj. Jadąc rano do pracy poczułem, że jego żywot dobiegł końca. Łańcuch zaczął latać na zębatkach jak pijana baletnica z trzeciorzędnego teatru. Zauważyłem, że nieco lepiej jechało mi się, gdy łańcuch ustawiałem na niskich zębatkach, a jazdę regulowałem przednimi tarczami. Wtedy łańcuch jako tako się trzymał. Tak też jechałem całą dzisiejszą trasę.

Gdybyż to był koniec moich problemów! Do tego przyplątała się kłopotliwa sytuacja z kapciem w tylnej oponie. Pierwsze kuku miałem tuż po wyjeździe z pracy. Wyjeżdżałem z Wałbrzycha ścieżkami przy strefie ekonomicznej. Na jednym krawężniku, który musiałem pokonać, podskoczyłem i lądując usłyszałem psyk powietrza taki, jaki wydają naczynia z gazem, które się nagle rozszczelnią. Głośne psss! Najpierw pomyślałem, że to mój bidon. Czasem tak jest, kiedy w bidonie wiezie się soki, które potrafią błyskawicznie sfermentować i wydzielić dużo gazu. Tym razem nie był to bidon. Moja tylna opona została pozbawiona powietrza w ułamku sekundy. Dobrze że akcja działa się na lekkim podjeździe i szybko stanąłem. Przyjrzałem się jej. Bok miała rozdarty. Podskakując na krawężniku bokiem dobiłem do ostrych kamieni, które tam były. One rozdarły oponę. No dobra. Zabrałem się za wymianę dętki. Szło mi opornie, bo opona jakoś skleiła się z obręczą i za Boga nie mogłem jej zdjąć. Wreszcie się udało. Wymieniłem gumę i małą pompką coś tam dopompowałem. Opona była nawet twarda. Przez ułamek sekundy przez głowę przeleciała mi myśl, by także oponę podkleić od wewnątrz. Ale jakoś mi się nie chciało. Pojechałem dalej, a w razie kolejnej kiszki planowałem zawinąć do domu, do którego miałem z dziesięć kilometrów. Nic się jednak nie działo, a więc pojechałem zgodnie z planem do Czech.

Rano było chłodno, ale po południu zrobił się ukrop. Lubię ciepełko, ale bez przesady. Termometr wskazywał 37 stopni. Raczej dużo. Z lubością przyjmowałem zacienione odcinki, ale nie było ich za dużo. Parę razy przystawałem przy sklepach i kupowałem boskie zimne napoje. Jakoś się jechało. W Czechach dotarłem do Broumova. Z pewnym zażenowaniem stwierdziłem, ze w mieści nadal remontują odcinek może 500-metrowy. Babrzą się z tym od maja. Szanują swoją pracę.

Na zjeździe od Rybnicy Leśnej, gdy wjechałem na gorszy asfalt, z tyłu poczułem, że miota mi rowerem. No nie, znowu guma! Drugiej dętki już nie miałem. Klnąc siarczyście zabrałem się za klejenie. Było już późno. Do domu miałem jeszcze kilkanaście kilometrów. Od razu w głowie skreśliłem pierwotny plan jazdy dłuższym półkolem. Już tylko marzyłem, by jak najszybciej dotrzeć do Wałbrzycha. Mam łatki samoprzylepne i takie użyłem w pierwszej kolejności. Nadają się do dupy. Pierwsza z nich trzymała tylko, gdy dętka była napompowana. Gdy nieco spuściłem powietrze, by ją wepchnąć w oponę, zwiotczała i zaczęła przepuszczać. Ten psyk doprowadził mnie do pasji. Stałem na poboczu i majtlowałem przy kole. W pewnym momencie przystanęła przy mnie pani w samochodzie z kłodzką rejestracją. Samochód miał tylni bagażnik, a na nim rower. Pani spytała, czy mnie nie podwieźć. Jakoś mnie to wzruszyło. Są jeszcze na tym świecie uczynni ludzie. Pani podziękowałem i postanowiłem walczyć dalej z tymi zwłokami rowerowymi. Łatkę oderwałem i nałożyłem drugą, także samoprzylepną. Od razu syczało spod niej jak spod przykrywki czajnika. No to ciul. Zostanę tu na noc. Rzuciły się na mnie komary i inne wstrętne owady. Byłem bliski wykonania telefonu po safety car. No ale do tego nie doszło.

Postanowiłem bowiem spróbować ostatniej szansy. Miałem ze sobą normalne łatki z wewnętrzną powierzchnią podlegającą wulkanizacji. Ładnie wyczyściłem miejsce przy dziurze i zgodnie z zasadami nałożyłem łatkę po posmarowaniu jej klejem i odczekaniu trzech minut. Cud! Zadziałało. Spod dziury nic nie sykało. Dobiłem powietrze na maksa i wskoczyłem na rower. Jakoś się jechało. Co prawda musiałem przystanąć ze trzy razy, by dopompować, ale dotarłem do domu. Dzień był już na krawędzi nocy, ale się udało.

Rowerowe zwłoki wrzuciłem do samochodu. Jutro daję je swojemu koledze do serwisu. Ma je reaktywować. Koniec nekrofilii. Szosówkę odbiorę pewnie pod koniec tygodnia. Otwiera się zatem szansa dla Starego Zdechlaka na pierwszą jazdę w tym sezonie.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Unisław Śl.-Mieroszów-Mezimesti-Hejtmankovice-Broumov-Hyncice-Ruprechtice-Mezimesti-Viznov-Nowe Siodło-Mieroszów-Unisław Śl.-Rybnica Leśna-Głuszyca-Olszyniec-Wałbrzych




Gościnne występy. Sierzchów-Tomaszów Mazowiecki

Niedziela, 17 lipca 2022 · dodano: 17.07.2022 | Komentarze 0

Miałem dziś okazję przejechać się na pograniczu Mazowsza i Ziemi Łódzkiej. Gmin nowych nie przybyło, ale przejażdżka była udana. Rano był chłodek i spory wiatr, potem się ociepliło.

Trasa jak w tytule. Po raz kolejny (trzeci jak dobrze liczę) przejechałem przez Inowłódz i znowu przypatrzyłem się pięknemu romańskiemu kościołowi. Z daleka, ale było warto.




Awansem. Dobromierz

Środa, 13 lipca 2022 · dodano: 13.07.2022 | Komentarze 0

Po wczorajszej jeździe, dziś też się wybrałem na rower. Końcówka tygodnia zapowiada się nierowerowa, bo mam mały wyjazd. Biorę co prawda swój pojazd, ale użyję go może w niedzielę na gościnnych występach. A więc niejako dziś odrobiłem teoretycznie późniejszą trasę.

Rano znowu było chłodno, ale po południu się ociepliło. Wiało dość mocno i ten wiatr raczej przeszkadzał. Jechało mi się dziwnie ciężko. Nawet skróciłem swoją trasę, co rzadko mi się zdarza. Byłem też jakiś poddenerwowany. No dobrze, będzie tylko lepiej.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Stare Bogaczowice-Dobromierz-Olszany-Stanowice-Przyłegów-Pastuchów-Bolesławice-Milikowice-Witoszów Dolny-Lubachów-Dziećmorowice-Wałbrzych




Rowerowe umartwienia. Przełęcz Walimska

Wtorek, 12 lipca 2022 · dodano: 12.07.2022 | Komentarze 0

Zimny lipiec opanował moje rejony. Coś tam bredzą o upałach, ale raczej są to kiepskie prognozy. Poranna jazda do pracy przyniosła gęsią skórkę. Z lubością pławiłem się pod ciepłą wodą. W ciągu dnia nawet przeszyły nad Wałbrzychem fale opadów. Kiedy jednak wyjeżdżałem o piętnastej przejaśniło się. Deszczu na trasie nie miałem. I chwała Bogu.

Po raz drugi w tym roku wybrałem się na Przełęcz Walimską, tym razem od drugiej strony, czyli od Pieszyc. Podjazd jest tam trudniejszy. Na długich odcinkach trzyma mocne nachylenia, nie odpuszcza nawet na końcu. Jedzie się mozolnie i powoli. Zaletą drogi jest to, że naprawę jest mało uczęszczana przez samochody. Jedzie się lasem, z dla od cywilizacji. Jazda ma coś w sobie z rowerowego masochizmu. Jako się rzekło, w pocie czoła pnie się do góry, a na zjeździe niewiele nie zwojuje. Droga jest dziurawa, a poza tym człowiek się wytłucze na trzech długich odcinkach kostki. Mozół podjazdu nie daje radości zjazdu. Na odcinku zjazdowym dziś dobiłem ledwie do 40 km/h. No ale raz w roku zaliczam takie rowerowe umartwienie.

Żeby dotrzeć do początku podjazdu, zrobiłem spore kółko. Wiatr trochę dmuchał, ale jakoś miałem wrażenie, że na dłuższych odcinkach mi pomaga. Pojechałem odcinkiem Wiry-Jędrzejowice mimo znaków, że droga jest zamknięta. Owszem przed samymi Jędrzejowicami drogę rozkopano. Trwają tam prace przy przebudowie przepustu wodnego. Samochodem się nie przejedzie, ale ja rowerem przebiłem się bokiem.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Pogorzała-Milikowice-Nowice-Wierzbna-Marcinowice-Kątki-Wiry-Jędrzejowice-Tuszyn-Mościsko-Bratoszów-Pieszyce-Przełęcz Walimska-Walim-Jugowice-Jez. Bystrzyckie (tama)-Lubachów-Dziećmorowice-Wałbrzych




Oddech jesieni. Trutnov

Niedziela, 10 lipca 2022 · dodano: 10.07.2022 | Komentarze 0

Ochłodzenie trwa. Dziś temperatura nie przekroczyła 20 stopni, a na długich odcinkach czasu wahał się między 13 a 15 stopniami. Parę razy poprószył deszczyk. Miałem wrażenie, że zapanowała jesień. Drugą część dystansu przemierzyłem w kurtce, bo przemarzłem. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że dostałem informację od swojego kolegi Darka, który gdzieś błąka się w Norwegii za kołem polarnym. Napisał mi, że ma słońce i temperaturę 16 stopni. Odpisałem mu, że ja mam podobnie. Już nie wspomniałem , że nie mam słońca, bo mi było wstyd…

Trasę miałem górską. Przeciąłem kilka pasemek, w tym ciekawe czeskie Góry Jastrzębie (Jestrebi hory). Po raz pierwszy od chyba od dziesięciu lat przejechałem odcinek Adrspach-Hodkovice-Janovice-Jivka Vernerovice. Odżyły wspomnienia. Jest tam pięknie. Najpierw pod górkę, potem w dół. Kurczę, nie pamiętałem tego profilu. W wioskach zapraszają czeski penziony i hospudki. Końcówka wiedzie przez las.

Już w Trutnovie przystanąłem na obiad. W hoteliku-restauracji Porici. Tym razem kusiłem się na smażony ser z hranolkami (frytkami). Smakowało nieźle.

Odcinek z Trutnova do polskiej granicy miałem pod górkę i pod wiatr. Namachałem się jak nieboskie stworzenie. Do domu przyjechałem w dobrej formie.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Pogorzała-Burkatów-Jez. Bystrzyckie (tama)-Jugowice-Głuszyca-Rybnica Leśna-Unisław Śl.-Mieroszów-Zdnov-Adrspach-Jivka Vernerovice-Radvanice-Trutnov-Zlata Olesnice-Kralovec-Lubawka-Krzeszów-Grzędy-Czarny Bór-Boguszów-Gorce (Kuźnice Świdnickie)-Wałbrzych




Ku dobremu. Mietków

Czwartek, 7 lipca 2022 · dodano: 07.07.2022 | Komentarze 0

Nastąpiło wyraźne ochłodzenie. Rano było koło dziesięciu stopni, po południu ledwo dwadzieścia. Cały czas straszyło deszczem, ale padało tylko wtedy, kiedy byłem w pracy. Po piętnastej spadły może na mnie ze trzy krople. Jechałem ubrany w strój letni i nieco przemarzłem. Zwłaszcza w rześkim chłodnym wietrze.

Z przyjemnością drapałem się po gojących się ranach z ostatniej kraksy. Za parę dni nie będzie po nich śladu. Kolano też już działa prawie normalnie – zarówno przy jeździe na rowerze jak i przy chodzeniu. Idzie ku dobremu.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Pogorzała-Milikowice-Nowice-Pastuchów-Łażany-Żarów-Imbramowice-Dzikowa-Borzygniew-Mietków-Domanice-Klecin-Pszenno-Świdnica-Lubachów-Dziećmorowice-Wałbrzych




Moknięcie i schnięcie. Strzegom

Wtorek, 5 lipca 2022 · dodano: 05.07.2022 | Komentarze 0

Po dwóch tygodniach przerwy znowu rano pojechałem do pracy. Zlało mnie wręcz nieprzyzwoicie. Gdy wyjeżdżałem z domu już spadały pierwsze nieśmiałe krople. Jakoś nie chciało mi się zawracać do domu. Jak już się wyjedzie, to trzeba trzymać się planu. Po minucie deszcz był intensywny. W połowie mojej trasy nieco się uspokoiło, by w jej drugiej części i na końcu aura spuściła na mnie ścianę wody. Czterdzieści minut całej porannej wędrówki wystarczyło, by nie pozostawić na mnie suchej nitki. Z butów wylewały się strumienie. Letni lipcowy deszcz nie był wszakże chłodny. W pracy z przyjemnością skorzystałem z ciepłego tuszu.

W pracy obserwowałem ciąg dalszy opadów, ale też sprawdzałem prognozy. Miało być nieźle. Koło południa deszcz powinien zaniknąć. I tak się stało. O piętnastej bez entuzjazmu zakładałem mokre ciuchy. Przez osiem godzin nie zdążyły wyschnąć, mimo tego, że ładnie je porozwieszałem w mojej szatni. Nakładanie mokrych ubrań to przecież nie pierwszyzna. Jakoś się da wytrzymać. Po południu było nawet ciepło. Temperatura przekroczyła 20 stopni. Słońca co prawda za dużo nie było, ale wiaterek przyjemnie suszył odzienie. Nie ma co ukrywać, trochę cuchniało. Deszcz i pot tworzą wybuchową mieszankę.

Pojechałem zakusami do Strzegomia. Nic godnego uwagi się nie wydarzyło. Jechałem swoim tempem, tylko raz trochę się pościgałem, bo widziałem, że jakiś kolega na rowerze ma na to ochotę. Goniliśmy przez parę kilometrów, aż w końcu każdy podreptał w swoją stronę.

Żeby nieco wydłużyć dystans do Wałbrzycha wbiłem się trzecim podjazdem od strony, od której dziś jechałem. Odpuściłem Pogorzałę i Złoty Las, a pokręciłem przez Olszyniec. Jest tam fajne trzy kilometry nielichego nachylenia. No ale za to praktycznie do samego domu mam później z górki.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Stare Bogaczowice-Sady Dolne-Roztoka-Jugowa-Strzegom-Olszany-Nowy Jaworów-Milikowice-Witoszów Dolny-Bystrzyca Górna-Jez. Bystrzyckie (tama)-Olszyniec-Wałbrzych




Odrabianie zaległości na obiedzie w Czechach. Teplice nad Metuji

Niedziela, 3 lipca 2022 · dodano: 03.07.2022 | Komentarze 0

Po wczorajszej jeździe jednak to kolano znowu się odezwało. Kolano (tudzież inne stawy) jest zdradliwe. Ciężko dojść z nim do ładu. Za dużo tu subtelnych elementów, by tak po prostu wyzdrowiało. No ale nie ma co zrzędzić. W moim wieku powinny mnie boleć inne narządy i podroby. Jakoś nie bolą.

Rano zastanawiałem się, czy może nie odpuścić sobie jazdę. Zaległości narastałby jednak w tempie hiperbolicznym. Na to nie mogę pozwolić. A więc jazda (jak mawia 1ga Świątek).

Jak tylko wsiadłem na rower i parę razy przekręciłem korbą, wszelkie bóle odeszły. Jak tu nie chwalić roweru. Kiedyś też miałem podobnie. W tańcu zachciało mi się jakichś wygibusów i podskoków. Przy bardziej intensywnym coś mi strzyknęło w kręgosłupie. Ledwo chodziłem, a do spania układałem się parę minut. Ale na rowerze mogłem jeździć bez żadnych negatywnych objawów. Tak jest i tym razem z tym nieszczęsnym kolanem.

Z domu wydobyłem się mocno po dziesiątej. Dzień był zaiste piękny. Ciepły, słoneczny, z rozsądnym wiatrem. Aż chciało się jechać. Podobnego zdania było chyba więcej rowerzystów, bo spotkałem ich dziś setki. Przy niedzieli było też niestety mnóstwo samochodów. Może dlatego, że przejeżdżałem przez turystyczne miejsca (Jezioro Bystrzyckie, Skalne Miasto, zalew w Grzędach).

W Czechach zjadłem knedliki. W Mezimesti, w restauracji U Kovarny. Dania są coraz droższe i niestety coraz mniej smaczne. Mój gulasz do knedlików był dość starodawny..
Dzisiejsza trasa była już całkiem górzysta. Kolano jakoś to wytrzymało. Wcale mi nie doskwiera. No ale zobaczymy jutro.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Pogorzała-Bystrzyca Górna-Jez. Bystrzyckie (tama)-Jugowice-Głuszyca-Rybnica Leśna-Unisław Śl.-Mieroszów-Zdonov-Teplice nad Metuji-Bohdasin-Mezimesti-Mieroszów-Kochanów-Krzeszów-Grzędy-Czarny Bór-Boguszów-Gorce (Kuźnice Świdnickie)-Wałbrzych




Po kontuzji. Strzelin

Sobota, 2 lipca 2022 · dodano: 02.07.2022 | Komentarze 0

Przez tydzień nie udało mi się pojechać. Złożyły się na to trzy sprawy: bolące kolano po sobotnim upadku, kiepska pogoda oraz dużo pracy w pracy. No ale tak z ręką na sercu, to ten pierwszy powód był decydujący. W poniedziałek nie mogłem chodzić, lekko powłóczyłem nogą. Ból nie był jakiś straszny, ale czułem to kolano. Potem jednak z dnia na dzień było coraz lepiej. Noga się naprawiała. Pozostałe urazy poupadkowe były nieistotne. Obtarcia goją się jak na psie. Mentalnie gotowy byłem na jazdę w czwartek, ale prognozy były kiepskie. Tym razem jednak zapowiedzi się nie sprawdziły. Czwartek był OK, za to w piątek rozpętały się żywioły.
Dziś miało być ciepło, ale bez ekstremów. Wreszcie prognozy się sprawdziły. Z domu wyruszyłem po dziesiątej, termometr pokazywał osiemnaście stopni. Z uwagą wczuwałem się w swoje kolano. Chodząc trochę je jeszcze czuję. Za to na rowerze wcale. W sensie: nic nie boli. Miło było wrócić do rowerowego życia. W ciągu dnia zrobiło się cieplej, ale trzydziestki ciepłota nie przekroczyła. Na jazdę po kontuzji wybrałem trasę raczej płaską, choć mieszkając w Wałbrzychu, całkiem płaskiej wyznaczyć się nie da. Jak zwykle (ale wcale bez zamierzenia) najpierw jechałem z wiatrem, potem pod wiatr. Oglądałem efekty nawałnic: naniesione na drogi kamienie, żwiry, glebę, połamane gałęzie. Rzuciłem też okiem na roślinną wegetację: rzepaki pięknie wykształciły torebki nasienne, pszenica powoli zmienia kolor z zielonego na złoty, drzewa uginają się od czereśni. To moje ulubione owoce. Nawet kusiło mnie, by przystanąć i trochę poszabrować. W końcu odpuściłem sobie, bo w domu mam spore zapasy. Na drogach mnóstwo kolarzy obojga płci, pojedynczo, w parach, w większych gromadach.

Trasa była płaska, ale za to dość długa. Kolano zniosło ją dzielnie. Po drodze zjadłem banana i mały batonik. W domu za to spożyłem porządną obiadokolację.

Dzisiejsza trasa:
Wałbrzych-Dziećmorowice-Lubachów-Opoczka-Lutomia Dolna-Mościsko-Książnica-Jaźwina-Łagiewniki-Sienice-Prusy-Karszów-Strzelin-Zielenice-Brochocinek-Łagiewniki-Oleszna-Jaźwina-Wiry-Kątki-Marcinowice-Klecin-Panków-Wierzbna-Nowice-Milikowice-Witoszów Dolny-Wałbrzych




Łódzkie ostatki. Dzień 3/3. Brzeziny-Skierniewice

Niedziela, 26 czerwca 2022 · dodano: 26.06.2022 | Komentarze 3

Łódzkie zrobione. Z bolącym kolanem. Dalej towarzyszyli mi Darek i Rafał.
Opis całości niebawem. 

Zaliczanie gmin na rowerze dotknęło niejednego cyklistę. Przypadłość ta podobna jest do swoistej lekkiej choroby psychicznej, bo człowiek zamiast drzeć na wprost, krąży dookoła jak pies za swoim ogonem. Na mnie też to padło. Od jakiegoś czasu zaliczam te gminy. Dużą frajdę sprawia przy tym planowanie trasy. Ułożyć plan przejazdu tak, by wjechać do ich jak największej liczby, a zwłaszcza, by nie pozostawić jakiejś jednej samotnej niezdobytej, bo wtedy specjalnie trzeba znowu po nią wyruszyć.

Do tej pory przejechałem przez wszystkie gminy w siedmiu województwach: dolnośląskim, opolskim, lubuskim, zachodniopomorskim, wielkopolskim, podlaskim i warmińsko-mazurskim. Powoli kompletuję pozostałe obszary. Teraz padło na Łódzkie. Niewiele gmin tam mi pozostawało, ale były rozrzucone jak rodzynki w cieście. Siadłem zatem do komputera i wytyczyłem sobie trasę, by je wreszcie zrobić z tym porządek. Efekt był ciekawy. Wyszły zawijasy zupełnie podobne do świńskich ogonków. No trudno, trzeba jechać.

Wymyśliłem jazdę na trzy dni – przedłużony weekend od piątku do niedzieli. Już wcześniej umówiłem się z moim kolegą Darkiem, że będzie mi towarzyszył w dwa ostatnie dni. Pochodzi on z tych okolic i z chęcią chciał odwiedzić stare śmieci. Mieszka teraz w Warszawie i pod Łódź rowerem się raczej teraz nie wybiera. Darek wziął się też za szukanie innych chętnych do tej eskapady. W końcu, po różnych zmianach i przetasowaniach w planowanym składzie, zadeklarował się Rafał. To kolega Darka ze szkoły średniej, mieszka w Łodzi i dał się skusić. Rafał to rowerowy „paker”, przynajmniej tak opisywał go Darek, bo ja wcześniej nigdy z nim nie jeździłem.

Ogólnie mój plan zakładał nocny przejazd pociągami na trasie Wałbrzych-Bydgoszcz, piątkową samotną jazdę do Kutna, gdzie wszyscy mieliśmy się spotkać, no i dalej wspólną wędrówkę do Brzezin (w sobotę) i dalej do Skierniewic (w niedzielę). Założenia te – z pewnym mozołem i przeciwnościami losu – zostały zrealizowane. Jako człowiek zapobiegliwy znacznie wcześniej kupiłem bilety kolejowe oraz zarezerwowałem noclegi. Nawet Darek, który wszystko przeważnie robi na ostatni moment, też pochwalił mi się, że nabył bilet na popołudniowy ekspres Warszawa-Kutno. Rafał miał do Kutna dojechać rowerem ze swojej Łodzi. Po sprawdzeniu pogody miałem mieszane uczucia. W piątek zapowiadano słońce, ale przeciwny dla mnie wiatr na całej mojej trasie. Człowiek zawsze liczy, że może będzie lepiej, dlatego jakoś strasznie się tym nie stresowałem.

Nocny przejazd do Bydgoszczy z przesiadką we Wrocławiu był nad wyraz męczący. Za młodu jakoś nie patrzyłem na takie przeszkody, teraz już niestety lekko to doskwiera. W pociągu coś tam niby pospałem, ale był to raczej męczący kataleptyczny letarg niż krzepiąca drzemka. Miałem w telefonie nastawiony budzik, ale ocknąłem się przed jego sygnałem do pobudki. Było po czwartej. Za oknem wagonu była postępująca jasność. Na peronie w Bydgoszczy stanąłem lekko zdezorientowany. Przezwyciężałem chęć do snu. Było zimno, ubrałem się więc w cienką kurtkę i dalejże w drogę. Na postoju taksówek spytałem jeszcze o swój kierunek na Solec Kujawski. Kierowca chętnie wytłumaczył mi, gdzie mam poczłapać. Bydgoszcz to spore miasto, mnóstwo dróg, budynków, linii tramwajowych, które trzeba sforsować. Praktycznie musiałem całe je przemierzyć. O tak wczesnej porze ruch był minimalny. Na wszelki wypadek włączyłem sobie tylne światełko, bo przecież za kierownicą aut mogli być też mocno senni kierowcy. Wyjazd z miasta poszedł mi całkiem sprawnie, może ze trzy razy stanąłem potwierdzając swoją trajektorię. Powoli wielkomiejski charakter przecinanych okolic ustąpił na rzecz widoków podmiejskich, potem jakby wiejskich, wreszcie stanąłem przy tabliczce wieszczącej, że Bydgoszcz mam za sobą. Licznik wskazał 15 kilometrów.

Dzień się ładnie rozwinął, wyszło zdrowe słońce, a wiatru przeciwnego jakoś nie było. Zdjąłem kurtkę i upchnąłem ja do plecaczka. Od tej pory już nie była mi potrzebna. Do Łódzkiego wjeżdżałem od strony Kujaw. Tutaj też miałem parę gmin do zdobycia. Za Solcem Kujawskim parę kilometrów jechałem spokojnym leśnym odcinkiem. Sielanka skończyła się, gdy wbiłem się na krajową Dziesiątkę. Mimo porannej pory w obie strony waliły nią całe tabuny ciężarówek. Droga nie miała pobocza, tylko czasem jej obrzeże było wykończone niechlujną warstwą pofałdowanego asfaltu. Sprawdziłem dystans, który musiałem przejechać w tym nad wyraz niesympatycznym towarzystwie. Wyszło około 15 kilometrów. Cóż było robić, Roddos nie pisnął, uderzył w pedał i zęby zacisnął. Była to swoista walka o przetrwanie. Ze trzy razy musiałem uciekać na pobocze, bo z dwóch stron naraz waliły wielkie maszyny, a kilka razy, kiedy nie uciekłem, poczułem ich wręcz metaliczny posmak i gorący spalinowy wyziew na swoim lewym barku. Z ulgą dotarłem do swojego zjazdu ku Nieszawce Wielkiej. Otarłem pot z czoła i pomyślałem, że jeszcze pożyję.

Kolejny odcinek inną krajówką miał być krótki. Po pięciu kilometrach był z niej zjazd ku leśnym ostępom. Trochę zaniepokoił mnie dziwny napis tuż przed moim skrętem „droga DW 250 zamknięta w godzinach 7-17”. To właśnie była moja planowana trasa. Ale w jakichś godzinach zamknięta? Dlaczego w godzinach? Ki czort? Zgodnie ze swoim obyczajem zignorowałem ten zakaz i tam pociągnąłem. Tajemnica wydała się po kilometrze. Oto dotarłem do szlabanu, za którym przechadzał się pan wojskowy. Poinformował mnie, że zaraz zacznie się strzelanie artyleryjskie, bo jestem na terenie poligonu. Żeby droga wojewódzka przecinała poligon? Tego się nie spodziewałem. Cóż, tym razem pewnie nie uszedłbym z życiem. Zresztą pan wojskowy grzecznie, ale stanowczo wybił mi z głowy jakiekolwiek negocjacje w sprawie umożliwienia przejazdu przez te niebezpieczne obszary. Do piętnastej nie miałem zamiaru czekać, a więc szybko sprawdziłem sensowny objazd. Wychodziło kilkanaście kilometrów dodatkowo. Wróciłem zatem na swoją krajówkę i pokręciłem nią bez zbytniego entuzjazmu. Morzył mnie sen. Gdy dojechałem do stacji benzynowej, bez wahania przystanąłem przy niej i zafundowałem sobie dużą porcję mocnej kawy. Napój okazał się zbawczy. Oczy mi się otworzyły, krew zaczęła szybciej krążyć, dostałem nowych sił. Po zjechaniu z krajówki, przecinałem swoje ulubione wiejskie trasy. Wąskie drogi były tak urocze i milutkie, że wcale nie przeszkadzał mi ich kiepski stan, dziury i wyrwy w asfalcie. Nawet nie zmartwił mnie również krótki odcinek gruntowy, który musiałem pokonać. Zwykle na takie szutrówki klnę i złorzeczę, ale tym razem przywitałem go z uśmiechem.

Do Ciechocinka dojechałem w towarzystwie kierowcy-psychopaty. Po drugiej stronie mojej drogi była ścieżka rowerowa, a właściwie zrównany z nią kiepski chodnik. Zgodnie z regułami zasad ruchu drogowego zignorowałem ją i posuwałem się normalnie szosą. W pewnym momencie zrównał się ze mną samochód, otworzyło się okno i gość z środka coś tam zabulgotał. Domyśliłem się, że chodzi mu o to, żebym jednak jechał ścieżką. Nie przejąłem się tym i kręciłem spokojnie dalej. On po kilkuset metrach stanął na poboczu, wyszedł z samochodu i próbował mnie jakoś obłapić w trakcie mojej jazdy. Wyminąłem go z uśmiechem. Facet miał posturę młodego byczka i liczne tatuaże. Poza tym nie chodził w mojej wadze, dlatego wolałem uniknąć konfrontacji bokserskiej. Psychol wsiadł do samochodu, znowu mnie wyprzedził trąbiąc w niebogłosy i po chwili zatrzymał się ponownie. Ja też stanąłem i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Dzieliło nas może z dwieście metrów. W końcu drąc się i wygrażając piąchą dał za wygraną i pojechał w swój smutny psychopatyczny świat. W Ciechocinku pierwotnie chciałem odwiedzić tężnie, ale zorientowałem się, że musiałbym zrobić dodatkowy kawałek. Jakoś mi się nie chciało, poza tym obiekty te kiedyś już widziałem i nie pragnąłem ponownego z nimi kontaktu. Za miastem pokonałem jeden z dwóch wyraźniejszych podjazdów na trasie, do gminnej wsi Raciążek. Serpentyny o długości może 300-400 m wydźwignęły mnie nieco do góry. Dzień stawał się gorący i parny, a dodatkowo zaczęły się sprawdzać prognozy o przeciwnym wietrze. Od tego momentu zmagałem się z podmuchami, które momentami stawały się bardzo energetyczne. W plecaku wiozłem kanapkę uszykowaną jeszcze w domu. Zjadłem ją ze smakiem, żeby mieć też trochę energii na walkę z gorącymi masami powietrza. W Nieszawie zjechałem do Wisły. W pogodny dzień jej wody były uroczo błękitne. Stanąłem przy nabrzeżu promowym. Łódź akurat odpływała, a rzeczny-grzeczny marynarz ruchem ręki spytał mnie, czy mam zamiar się przeprawiać. Takim samym gestem odpowiedziałem, ze nie i pomachałem przyjaźnie. Przy królowej polskich rzek posiedziałem chwilkę. Wpatrywałem się w jej tonie i cieszyłem oczy ładnym widokiem. Aby wrócić na swoją poprzednią drogę musiałem wspiąć się nieco, zaliczając drugi i ostatni mini-podjazd podczas mej piątkowej jazdy. Do mojej kolekcji dołączyłem kolejne kujawskie gminy: Waganiec i Lubanie.

Na liczniku pyknęła setka, w Krakowie hejnalista z wieży Kościoła Mariackiego obwieścił, że nastało południe, a mnie lekko zmogło. Pokręciłem jeszcze paręset metrów wypatrując dobrego miejsca na leże. Faktycznie po chwili przy spokojnej drodze napatoczyło się rozłożyste drzewo dające trochę cienia. Walnąłem się przy nim z ulgą. Pomyślałem, że warto się kapkę zdrzemnąć. Jako osoba przezorna nastawiłem sobie budzik. Przez krótką chwilę szukałem najwygodniejszej pozycji do spoczywania, a gdy ją znalazłem zapadłem w lekki sen. Słyszałem jednym uchem warkot przejeżdżających samochodów oraz szum liści nad głową, których ruch wymuszał silny wiatr. Dźwięki te nie przeszkadzały mi. Odpoczywałem. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że wariant z całonocną jazdą pociągiem i pokonywaniem na drugi dzień długiego dystansu już chyba nie jest dla mnie. Sjesta trwała dwie godziny. Mimo że raczej spałem niewiele, czułem się pokrzepiony. Do Brześcia Kujawskiego dotarłem wiejskimi drogami, które najbardziej lubię. Były mało uczęszczane, a przy tym ich nawierzchnia dawała znakomity komfort jazdy, bo nie miały dziur. W mieście postanowiłem wyszukać jakąś knajpę, bo czułem potrzebę wrzucenia dodatkowych kalorii do swego organizmu. Najpierw przystanąłem przy pizzerii, ale po obejrzeniu menu stwierdziłem, że to nie dla mnie. Oferowano tylko ogromne dania, których w żaden sposób nie dałbym rady zjeść. W drugim odwiedzonym lokalu było już lepiej. Zamówiłem zawiesisty żurek i lekkie bosko chłodne piwko. Czekając na jedzenie, przeanalizowałem swoją przyszłą trasę. Do Kutna miałem jeszcze kawałek, blisko 70 kilometrów. Obiad dodał mi otuchy i nowych sił do walki z wiatrem. Wyjeżdżając z Brześcia kątem oka zauważyłem, że moja droga była oznaczona jako zamknięta. Czyżby znowu poligon? Ruch samochodowy był podejrzanie mały. Przy drodze była niezła asfaltowa ścieżka rowerowa, a więc nią nie pogardziłem. Za każdym łukiem drogi spodziewałem się jakiejś przeszkody, która mogłaby zakończyć moją podróż i nakazać odwrót. Jednak bez takich niemiłych przygód dobrnąłem do Kruszyna, gdzie był mój skręt centralnie na południe. Dalej już przez Choceń, Chodecz i Lubień Kujawski, wdarłem się na obszar województwa łódzkiego.

Do Kutna dotarłem bocznymi drogami około godziny dziewiętnastej. W miarę szybko odnalazłem swoje miejsce noclegowe, hostel Soleil. Nastąpiła niezwykła koordynacja czasu dojazdu wszystkich uczestników wycieczki. Oto na miejscu był już Rafał, a Darek pojawił się po chwili. Przywitaliśmy się i ustaliliśmy plan na wieczór. Starsza sympatyczna pani zakwaterowała nas w pokoju. Zrobiliśmy zakupy w pobliskim sklepie, spożyli kolację, a potem na terenie ogródka przy hostelu pod wiatą zaczęliśmy ceremonię charakterystyczną dla trzech panów poza domem. Zachowaliśmy jednak umiar, bo na drugi dzień miał być dość długi dystans w upalnej pogodzie. Wyprowadziłem swój zeszycik wyjazdowy, odnotowując w nim trasę przejazdu oraz parametry jazdy. Nawet bez dokręcania wyszło mi ciut ponad 200 kilometrów. Do czegoś zatem przydał się ten objazd poligonu. Poza tym dzięki niemu niechcący zaliczyłem jeszcze jedną gminę: Gniewkowo. Niech żyją objazdy!

Poranek był słoneczny i gorący. W hostelu mieliśmy wykupione śniadanie. Dzień rozpoczęty dobrym posiłkiem wydaje się jaśniejszy i bardziej optymistyczny. Jedliśmy łapczywie, bo nie dręczyły nas efekty wspomnianej ceremonii, której oddaliśmy się poprzedniego wieczora. Na trasę wyruszyliśmy o wpół do dziesiątej. Już na początku pojechaliśmy inaczej niż zakładał plan. Zamiast bocznymi drogami, wbiliśmy się na krajówkę. Zresztą potem jeszcze kilka razy pomyliliśmy trasę. Brak oznaczeń przy drogach wymuszał praktycznie konieczność zatrzymywania się na każdym skrzyżowaniu i sprawdzania naszego kierunku jazdy. Jak już wspomniałem poruszaliśmy się po łukach, kluczyliśmy i zmienialiśmy kierunki jazdy. Wszystko po to, by wyłapać te niegrzeczne gminy, które do tej pory nie dały się ujarzmić. No ale to było później.

Na początku jazdy, bo w okolicach dziesiątego kilometra wydarzyła się przykra historia, która mocno zaważyła na dalszym przebiegu wycieczki. Jechałem na końcu i w pewnej chwili na pół sekundy spojrzałem na bok. Pech chciał, że moi koledzy wtedy dość ostro przyhamowali, bo postanowili sprawdzić nasz zjazd. Ja tego manewru nie zauważyłem i wbiłem się prosto w nich. Zdążyłem tylko instynktownie krzyknąć „uwaga!”, co dało im szansę na mały odskok na boki. Ja jednak zahaczyłem o rower Darka i wyrżnąłem jak długi na asfalt. Wstałem szybko i obmacałem ciało. Wydawało się całe. Obdarcia na dłoniach, łokciach i kolanach zaczęły krwawić i piec. Kości jednakże sprawiały wrażenie nienaruszonych. Chwilę odsapnąłem, posokę obtarłem papierem toaletowym i pomyślałem, że chyba można jechać dalej. Kolegom nic się nie stało. W takich sytuacjach istotne obrażenia objawiają się po jakimś czasie, kiedy przestanie działać adrenalina. Powoli ruszyliśmy. W najbliżej miejscowości kupiłem plastry i tanią wodę kolońską, by przepłukać nią rany. Obtarcia trochę pobolą, ale nie stało się nic strasznego, tak pomyślałem z ulgą. Niestety nie do końca miałem rację. Za dwa-trzy kilometry znowu musieliśmy przystanąć. Oto Rafał złapał gumę. Jechał na kolarzówce, a swój dobytek dźwigał w sakwie zmyślnie zamocowanej na tylnym bagażniku. Miał ze sobą wszelkie cuda rowerowe, w tym oczywiście zapasową dętkę oraz naboje ze sprężonym dwutlenkiem węgla. Fachowo wziął się za robotę, a ja stojąc na poboczu zacząłem czuć dziwne ciągnięcie w prawym kolanie. Nie był to ból, tylko specyficzne wrażenie obcości. Dokładnie zlustrowałem te okolice. Nic, żadnych obtarć lub napuchnięcia. Ale jednak coś ewidentnie było nie tak.

Po początkowej jeździe na północ, by zaliczyć gminę Strzelce, potem już generalnie kierowaliśmy się na południe, odbijając tylko na wschód i zachód jak zepsute wahadełko zegara. Najśmieszniejsze zmylenie drogi nastąpiło, gdy ja w pewnym momencie wypatrzyłem zjazd, który uznałem za nasz i zatrzymałem się przy nim, by to sprawdzić. Darłem się do kolegów, by przystanęli, ale gdzie tam, pruli dalej. No tak, to był ten zjazd. Ale Darka i Rafała już nie było. Jak się potem przyznali doszusowali do tabliczki „Kutno” i przy niej dopiero zorientowali się, że coś jest nie tak. Już z powrotem nie wracali do mnie, telefonicznie ustaliliśmy, gdzie się spotkamy.

W sobotę wiatr był dobry. Były odcinki z podmuchami w plecy, wtedy leciało się niezwykle przyjemnie, były fragmenty z wiatrem bocznym, a centralnie w twarz nie wiało. Nasz rowerowa praca odbywała się w systemie zmianowym: każdy ciągnął po pięć kilometrów, a potem schodził na tyły. Moje prawe kolano zaczęło pobolewać. Noga kręciła niby normalnie, ale czasem pojawiało się jakby szarpniecie. Szczególnie niemiły był moment, kiedy musiałem wypiąć stopę z pedału i skręcić w tym celu nogę. Jakoś tak się nauczyłem, że wypinam się tylko prawą nogą, a lewą nie umiem. Nawet jakoś próbowałem to robić zdrową kończyną, ale bezskutecznie. Na razie jednak trzymałem swoje zmiany. Co jakiś czas robiliśmy postoje, najczęściej pod sklepami, by uzupełnić zapasy napojów. Rafał w tym czasie pykał swoją elektroniczną fajeczkę. Jakoś to nie wpływało negatywnie na jego jazdę. Jako się rzekło, rowerowy paker. Jako duży plus trzeba mu zaliczyć, że ze sporym zrozumieniem podszedł do mojego lekkiego obłąkania z tymi gminami i bez marudzenia slalomem lawirował po Ziemi Łódzkiej. W Ozorkowie wypadał nam obiad. Darek zawsze wypatrzy jakąś knajpę, bo bez solidnego jadła nie ujedzie daleko. Aby było do rymu, w takim mieście można zjeść ozorek, ale my zadowoliliśmy się zwykłym schabowym. Było popołudnie, a świat oblewała fala gorąca. Po kolejnym zamieszaniu odnośnie dalszej trasy, za cel obraliśmy miasto Piątek, tym razem jeszcze raz kierując się ku północy. Jechało się szybko i sprawnie. Kolano ciągle się przypominało, ale zaciskałem zęby i goniłem w tempie kompanów. Rany i obtarcia zasklepiły się, ale mocno piekły. Ze smutkiem też przyjrzałem się swojej odzieży: koszulka przetarta z wystającymi frędzlami, a w rękawiczce dziura… W Piątku dociągnęliśmy pod pomnik geograficznego środka Polski. Była przy nim mała sesja fotograficzna, bo było to istotnie ciekawe miejsce.

Darek wcześniej już sugerował zmianę nakreślonej przeze mnie marszruty tak, by przejechać przez miejscowość Bratoszewice. Tutaj spędził swoje dzieciństwo i chciał przeciąć ją na rowerze. Nie miałem nic przeciwko, bo zmiana ta nie powodowała ominięcia żadnej gminy. Dotarliśmy tam jadąc długim odcinkiem drogą serwisową przy autostradzie A-1. W Bratoszewicach spędziliśmy trzy kwadranse. Z Rafałem pod sklepem raczyliśmy się chłodnym piwkiem, a Darek w tym czasie odwiedził groby rodzinne na miejscowym cmentarzu. Ja przypomniałem sobie miejscowość swoich dziecięcych wakacji, skąd pochodziła część mojej rodziny. No ale położona jest na Kielecczyźnie… Byłem tam na rowerze rok temu.

Celem końcowego odcinka sobotniej jazdy były Brzeziny. Mieliśmy tam zarezerwowany nocleg w czymś w rodzaju hostelu, o nazwie Greys. Ostatnie trzydzieści kilometrów przemierzyliśmy w dobrym tempie, po drodze było Głowno i Dmosin. Przed Brzezinami wpadliśmy na małe hopki. Tutaj Rafał pokazał nam, kto jest szefem. Bez trudu urwał się od nas i bez wysiłku szedł do góry. Mnie o dziwo kolano przestało boleć. Nawet zrodziła się we mnie nadzieja, że już było wszystko dobrze. Do Brzezin wjechaliśmy po dwudziestej. Szybko odnaleźliśmy swój azyl. Przy hostelu był sklep, a więc nie musieliśmy się za dużo szwendać po mieście, by nabyć produkty spożywcze. Tym razem zarówno na kolację, jak i na śniadanie. Wieczór upłynął nam przy lekkim alkoholu i snuciu rowerowych opowieści. Z Darkiem rozmawialiśmy o czekającym nas w sierpniu dłuższym zagranicznym wypadzie. Po latach niby-epidemii może wreszcie się uda, bo przecież bilety lotnicze już zakupione…

Niedziela budziła się z nieskazitelnym niebem. A ja obudziłem się z bolącym kolanem. Gdy nim nie ruszałem, było nieźle, ale gdy trochę noga drgnęła, mnie dotykał mocny dyskomfort. Nie był to wprawdzie ból przeszywający, ale zastanawiałem się nad sensem dalszej jazdy. Z jednej strony zostały mi tylko cztery niezaliczone łódzkie gminy i dystans w okolicach stu kilometrów. Szkoda byłoby odpuszczać! Z drugiej, ze zdrowiem nie ma co ryzykować. W końcu postanowiłem jednak spróbować. Darek zabrał się za szykowanie śniadania. Mieliśmy dziesięć jajek na trzy osoby no i inne przystawki. Na bogato. Mimo mojej przypadłości, apetyt mnie nie opuszczał. Największym żarłokiem okazał się wszakże Rafał, bo zmiótł swoją porcję jajecznicy z talerza, gdy ja miałem jeszcze z połowę. Rafał ciągle się zastanawiał, gdzie zakończyć naszą wspólną jazdę, namawialiśmy go, aby dociągnął z nami do Skierniewic i wrócił do Łodzi pociągiem. On jakoś nie wykazywał entuzjazmu do tego planu. Myślał nad wcześniejszym pożegnaniem się i rowerowym powrocie do domu. Coś tam przebąkiwał też o dojeździe do tych Skierniewic i ciągnięciu sporego dystansu w siodle. Podjęcie decyzji postanowił przesunąć do okolic południa.

Wyjechaliśmy nieco po dziewiątej. Pociągi powrotne były po siedemnastej. Wydawało się, że mieliśmy do dyspozycji mnóstwo czasu, ale z tą moją kontuzją mogło to różnie wyglądać. Już pierwsze ruchy korbą uświadomiły mi, że lekko nie będzie. Przy ruchach pchających pedał jakoś to jeszcze wyglądało, ale przy ciągnięciu ból się potęgował. Wypinanie buta przychodziło mi z trudem. W końcu praktycznie jechałem tylko lewą nogą, a prawa symulowała pracę. O jeździe na zmiany nie było mowy. Moi towarzysze wyrywali do przodu, a ja się za nimi wlokłem. Co parę kilometrów albo przystawali, albo wyraźnie zwalniali, a ja ich dochodziłem. Pokonanego dystansu powoli przybywało, bokiem nawet na moment wjechaliśmy do samej Łodzi. Mimo niedzieli odcinek Andrespol-Rokiciny był dość ruchliwy. Taki stan rzeczy zwiastował tubylec Rafał i się nie pomylił. Przy drodze była co prawda ścieżka rowerowa, ale my ją jechaliśmy tylko kawałek, przy czym Darek nawet na ten kawałek się nie zdecydował. Pod Łodzią nie było samochodowego psychopaty, a więc spokojnie brnęliśmy mijani przez auta.

W tych okolicach wszystkie drogi prowadzą do Koluszek, nie tylko te żelazne. Zatem i my tam zawitaliśmy. W centrum miasta był remont wiaduktu kolejowego, a na drugą stronę najkrótsza droga prowadziła przez dworzec. Być w Koluszkach i nie zaliczyć stacji?! Niemożliwe! Kolano odezwało się w dwójnasób przy przenoszeniu roweru po schodach pod peronami. W tym momencie jednak już wiedziałem, że dociągnę tą jedną nogą. Do Jeżowa jechaliśmy sympatyczną pustą drogą, dodatkowo popychała nas myśl, że zaplanowany tam był obiad. Darek jeszcze ubiegłego wieczoru na internecie wypatrzył tam pizzerię „Ognistą”. Okazało się, że wbrew nazwie można tam było zjeść również normalne dania. Zamówiliśmy mięsiwo z frytkami i surówkami. Porcje były ogromne, a cena niewygórowana. Po pochłonięciu połowy jedzenia miałem dość. O, dziwo Darek tez się poddał. Zwykle wylizuje talerz. Poprosiliśmy o pudełeczka na spakowanie reszty i upchnęliśmy je do plecaków. Przy obiedzie rozstrzygnęło się, że rozstaniemy się z Rafałem, który postanowił zawrócić już do domu. Wypiliśmy piwko na pożegnanie, przybiliśmy piątkę i obiecaliśmy sobie kolejną jazdę. Z Darkiem pokręciliśmy na północ, a Rafał pocisnął krajówką z powrotem na Brzeziny. Żeby nie blokować Darka, zaproponowałem mu, by jechał swoim tempem, a ja będę posuwał się za nim. Tak też zrobiliśmy.

Ostatni akord wycieczki zaprowadził nas do wsi Lipce Reymontowskie. Miejscowość tę rozsławioną epopeją naszego noblisty od dawna obiecywałem sobie odwiedzić. Może dlatego, że „Chłopów” uważam za jedną z najlepszych polskich powieści. No cóż, wieś raczej nie przypominała tej opisanej w książce. Nie ma co się dziwić, od tych czasów minęło grubo ponad sto lat. Zajechaliśmy do muzeum Reymonta, czegoś w rodzaju małego skansenu. Tam chwilę pozwiedzaliśmy i pstryknęliśmy kilka fotek. Do Skierniewic nie pojechaliśmy prosto, bowiem czekała ostatnia moja łódzka gmina, a mianowicie Głuchów. A więc kolejny świński zakręcony ogonek. Wdarliśmy się do niej na chwilę przecinając wioskę Borysław. Tutaj poczułem spełnienie, a myśl o dobrze wykonanym zadaniu na chwilę przytłumiła ból w kolanie. Skalkulowaliśmy trasę i wyszło, że w Skierniewicach nie będzie setki, bo zabraknie ze trzy kilometry. Nie lubię nie robić setek. Nawet z kulawą nogą. Na mapie wypatrzyłem naprawdę ostatni już malutki świński ogonek, rzec można nawet, że prosięcy. Darek popatrzył na mnie i na moją nogę z politowaniem, ale nie marudził, tylko poczłapał też na mikroobjazd przez Rzędków. Zakrętas ten wiódł lekko pod górę, no ale za to sama końcówka do Skierniewic była na zjeździe. Przez miasto przejechaliśmy sprawnie. Pod dworcem kolejowym byliśmy na czterdzieści minut przed odjazdem naszych pociągów. Tak jak witaliśmy się przybywszy na miejsce prawie o jednej porze, także i nasze pożegnanie było w pewnym sensie zsynchronizowane. Darek miał pociąg do Warszawy o 17:10, ja do Wrocławia o 17:11. Pod starym budynkiem dworca wytrąbiliśmy po dwa piwka na pożegnanie. Ja z pewnym rozrzewnieniem wpatrywałem się w jego mury. Przecież gdzieś tu w pobliżu próbował popełnić samobójstwo Stanisław Wokulski, główny bohater mojej drugiej ulubionej powieści.

Mój pociąg przyjechał punktualnie. Gdy już siedziałem na swoim miejscu, a rower wisiał na haku, poczułem i zmęczenie, i ulgę. Noga w stanie spoczynku nie bolała. Dokończyłem obiad z Jeżowa i pogrążyłem się w przyjemnej drzemce. We Wrocławiu był mały horror. Opóźnienie pociągu ciągle wzrastało, a wraz z nim malała szansa na złapanie kolejnego do Wałbrzycha. Widocznie ludzi z takim problemem było więcej i to zgłosili obsłudze pociągu, bo ogłoszono, że szynobus będzie na nas czekał. Do Wrocławia skład wjechał od jakiejś nieznanej mi strony. W końcu, gdy już stałem na peronie, okazało się, że jest jakaś awaria wyświetlaczy i diabli wiedzą, z której platformy odchodzi mój pociąg. Kulejąc i taszcząc rower pokonywałem kolejne schody, kolano znowu zaczęło doskwierać. No tak, szlag trafił! Pociąg stał na ostatnim szóstym oddalonym peronie. Szynobus był niewielki, a chętnych do podróży cała masa. Już był napchany do granic wytrzymałości, ale jakoś wbiłem się z rowerem. Całą drogą stałem w ekwilibrystycznej pozycji i dodatkowo musiałem trzymać rower. Ostatni kilometr z dworca Wałbrzych Miasto do domu pokonałem też kręcąc jedną nogą.

A więc kolejne województwo zaliczone! Łódzkie jak żywe stworzenie broniło mi przystępu do swoich ostatnich zakamarków. Najpierw dmuchało przeciwnym wiatrem (w porozumieniu z Kujawami), potem spowodowało moją kontuzję. Ale dobra nasza, udało się. Teraz czas rzucić okiem na inne obszary.

Jako epilog tej krótkiej historii opowiem o dalszych losach mego kolana. Otóż chyba idzie ku dobremu. Z dnia na dzień ból słabnie. Już prawie normalnie mogę chodzić, w tym pokonywać stopnie. Z roweru przez te parę dni profilaktycznie zrezygnowałem. Nie było z tym lekko, bo dusza rwała się do jeżdżenia. Chciałem spróbować jutro, czyli w czwartek, ale zapowiadają u mnie duże opady. A więc piątek?